„Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi
się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu
też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…”
(Tove Jansson, Muminki)
No i jest. Moja własna. Okrąglutka. Czterdziestka. Dzień jak
co dzień. Tylko milszy, bogatszy w piękne życzenia, serdeczne rozmowy i mnóstwo
śmiechu. Co roku ze zdziwieniem stwierdzam, że cudownie mieć urodziny. Ich
liczba jest obojętna, choć tym razem bardzo symboliczna. Biorąc bowiem pod
uwagę rodzinną genetykę i wszelkie dobre prognozy oraz apetyt na życie, mogę ją
traktować trochę jak półmetek. A każdą drugą połowę dystansu zawsze lubię
bardziej i delektuję się świadomiej.
Żadne urodziny nie smakowałyby jednak w samotności i to ci,
z którymi je spędzamy nadają im tak naprawdę sens i wartość. Co roku dmuchając
w ogień świeczek, myślę o jedynym i najważniejszym dla mnie życzeniu. Darze
przyjaźni i miłości. To obecność najbliższych sprawia, że posiłek smakuje, bieg
cieszy, osiągnięcia dają satysfakcję, a niepowodzenia i błędy rozmywają się
szybciej w mgle przeszłości, bo okazuje się, że nikt nie przykłada do nich
takiej wagi, jak my sami. Radość i szczęście ciepłem rozsadza serce, a śmiech
wytacza łzy z oczu i uruchamia zakwasy w policzkach.
Czego nauczył mnie ten rok? Kolejny rok podróży zwanej życiem
i codziennych lekcji tegoż? Obserwowania ludzi i zjawisk, moich wewnętrznych
analiz i prób stawiania tez, porządkowania chaosu świata?
Nauczył mnie dużo o walce i kompromisie. Ten drugi aspekt
wydał mi się ciekawszy. Żyjemy w czasach walki. Ostrej walki politycznej, walki
o wolność, o pozycję zawodową, o kolejne – wysoko wyznaczane – cele. Każda
informacja z kraju i ze świata wymusza projektowanie własnej postawy, własnego
światopoglądu. O każdym wydarzeniu, trendzie, modzie, diecie należy mieć
wyrobione zdanie. Skoro tylko otwieramy oczy, musimy być gotowi na agresywne
informacje zewsząd i czające się w ich tle pytanie: A ty co o tym myślisz? Co wybierzesz?
Gdzie staniesz? I tak, jak pewne wybory są nieuniknione ze względu na
konieczność moralną, historyczną czy polityczną, tak wiele z nich fundujemy
sobie z rozpędu sami, popadając w skrajne uogólnienia. Nie jesz mięsa przez
miesiąc, a więc zostajesz wegetarianinem. Pływasz, a więc rzuciłeś bieganie.
Lubisz siłownię, a więc dyskredytujesz inne sporty. Nosisz brodę, więc jesteś
hipsterem. Wyjeżdżasz w ferie na narty, a więc jesteś trendy. Szufladkujemy
innych i z rozpędu szufladkujemy siebie. Walczymy. Ciągle ze wszystkim
walczymy. Z własnym opornym ciałem, które lubi czekoladę i wylewa się z
jeansów, a przecież tyle w nie zainwestowaliśmy karnetów i sportów. Z własnym
umysłem, któremu wmawiamy, że życiówka w maratonie to jest to, o czym marzymy i
zmuszamy się do każdego treningu. Ze znajomymi, którzy po prostu widzą świat
inaczej i naprawdę niewiele ich interesuje to, czy udało ci się wyjść dziś na
trening czy nie. Pułapkami zastawiamy własną drogę. Tymczasem istnieje takie
piękne zjawisko jak kompromis. Pojednanie ze sobą. Pogodzenie własnych celów i
możliwości. Płynna aktualizacja planów i oczekiwań do możliwości i
okoliczności. Kompromis jest zwycięstwem. Tak to widzę. Ratuje to, co już
osiągnięte przed nieuchronnie grożącym wszystkim nadużyciom, przeciążeniem.
Katastrofą.
Jak trzcina, która się ugnie przed burzą, a przetrwa. W przeciwieństwie do twardo stojącego drzewa, które poddane kolejnej i kolejnej próbie, w końcu się złamie. Wolę być liściem na powierzchni rzeki, niesionym przez wydarzenia i okoliczności, niż twardą skałą, która nie ruszy się z miejsca przez stulecia. Liść przynajmniej doświadczy podróży, przygody, zmiany. Zmiany są dobre, jeśli płyną z serca i przekonania. Również zmiany myślenia. Wybicie się z uporu, przebrzmiałych haseł, idei czy zależności od ludzi, które tracą kolejno wszystkie swoje argumenty, aż pozostanie jeden jedyny – poczucie bezpieczeństwa w dobrze znanych granicach. Z czasem te granice stają się więzieniem, a my więźniami pewnych idei. Tymczasem to za prawdą warto iść. Zgodę ze sobą celebrować. W własnym ciałem, umysłem, duszą. Stymulować, rzucać wyzwania, rozwijać się, ale nigdy kosztem wewnętrznej integracji. Myślę, że czasem lepiej nie mówić o szumnych celach, atrakcyjnych wyzwaniach, pozostawić sobie intymność tej drogi. Bo po pierwsze niewiele osób tak naprawdę obchodzą nasze plany, szybciej ich efekty; a po drugie im bardziej skupiamy się na procesie rozwoju czy to fizycznego, emocjonalnego czy duchowego, tym głębsza jego intensywność, tym większa jego wartość, tym cenniejsze doświadczenie i prawdziwsza satysfakcja na jego końcu. Nie rozpaczać, kiedy celu nie uda się osiągnąć w jednym etapie, nie tłumaczyć nikomu z potrzeby przerwy, albo zmianie myślenia. Dać sobie prawo zarówno do własnych zwycięstw, jak i porażek, a co najważniejsze – własnych kompromisów.
Przeczytałam gdzieś niedawno, że niezawodni amerykańscy
naukowcy dowiedli, że osoby publikujące na portalach społecznościowych zdjęcia
fitnesowo-sportowe podkreślające ich tężyznę fizyczną są osobowościami narcystycznymi.
No też mi nowina. Zastanawia mnie jednak inny aspekt tej obserwacji. Żyjemy w
czasach, kiedy narcystyczne są całe pokolenia, bo czy obnoszenie się ze swoimi
osiągnięciami sportowymi, rodzinnymi, turystycznymi, czy jakimikolwiek innymi w
Internecie, mówienie tylko o sobie, monologowanie, wieczne: „a ja”, „a moje”, „miałem
gorzej”, „mam lepiej” nie jest rewersem tego samego medalu. Czy nie
uskuteczniamy tego wszyscy? Wszędzie?
Nie dajmy się zwariować. Fb, Instagram, fotki i komentarze
są fajne, dopóki w ich tle pozostajemy prawdziwi my, a nie nasze projekcje siebie
samych. Chyba, że jesteście gwiazdami sieciowej architektury wizerunku, bo ja
na pewno nie. I nie mam takich ambicji. Moją ambicją jest przeżyć życie dobrze,
mądrze wygospodarować w nim miejsce na rodzinę i pasje, ambicje i kompromisy,
przygody i bezpieczeństwo, pracę i zabawę, aktywność i wypoczynek i jak
najmniej żałować, choć nawet żal czegoś uczy… Ale o tym może innym razem.
Tymczasem, jeśli pozwolicie, pozostanę mistrzynią
nieregularnych wpisów na blogu, autorką zarówno spontanicznych, jak i
wystudiowanych selfie z rąsi, oraz fotografką własnych butów w pięknych
okolicznościach przyrody i bezczelnie sentymentalnych widoczków. Będę pisać te
filozoficzne dyrdymały, na zmianę ze sprawozdaniami z biegów czy treningów. I
nie będę miała z tego powodu nawet cienia zakłopotania, ponieważ wszystko, co
robię – lepiej i gorzej, jest moje. Jest tym kompromisem, na który w danej
chwili mnie stać.
Zawsze jestem szczęśliwsza, kiedy pragnę mniej, bo zamiast wydumanych
pragnień, mam piękne życie, które przepływa mi pod nosem. Lepiej się puścić z jego
prądem, niż patrzeć jak przepływa przez palce, bo tacy młodzi, piękni i silni
jak dziś, nie będziemy już nigdy.
„No i skręcili w małą dróżkę. Była to wesoła dróżka, wijąca
się to tu, to tam, jakby w podskokach, żwawo biegnąca w coraz to inną stronę,
czasem nawet zawiązująca węzły sama na sobie – wszystko z radości. Taka droga
nigdy się nie męczy i chyba nawet prędzej się nią idzie niż drogą prostą i
nudną.” (Tove Jansson, Muminki, tłum. T. Chłapowska, Warszawa 2012)
Zdjęcia: Fotografia Piotr Oleszak
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz