czwartek, 11 lutego 2016

39





„Pan Gąsienica i Alicja przez dłuższą chwilę przyglądali się sobie bez słowa. W końcu Pan Gąsienica wyjął z ust fajkę i zwrócił się do niej sennym, leniwym głosem:
- Kimże TY jesteś?
Nie zabrzmiało to jak zaproszenie do miłej pogawędki. Alicja odpowiedziała mu nieśmiało:
- Kimże… Ja… ja nie za bardzo wiem, proszę pana, kim teraz jestem, ale wiem przynajmniej, kimże ja BYŁAM, jak się obudziłam dzisiaj rano, tylko… tylko, że od tamtego czasu zmieniłam się kilka razy w coś innego.”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, tłum. B. Kaniewska, Poznań 2010)

Urodziny. Żadne tam okrągłe, zwykłe, kolejne, szeregowe. Ale, kurczaki! Jest nerwowość… Kryzys wieku średniego, świadomość upływu czasu czy moja zwykła życiowa uważność, nie wiem. Lubię czasem podliczyć słupki. W zasadzie ciągle to robię. Idę przez życie, patrzę, doświadczam, analizuję, wyciągam wnioski. Moja baza duchowa zmienia się ciągle, jak ludzie wokół mnie, jak kolejne lepsze i gorsze doświadczenia. Mielę dane jak komputer. Czasem wynik jest pozytywny, czasem niepokojący. Unikam podsumowań sylwestrowo-noworocznych, bo to nie mój jubileusz, ale urodziny… Bardzo osobista sprawa…
To był dobry rok nauki świata, ludzi, relacji, postaw. W moim życiu tak naprawdę tego lubię się uczyć. Czasem doświadczam głębokich rozczarowań, czasem genialnych odkryć. Tych drugich jest więcej, albo to ich szukam, nawet w najbardziej beznadziejnych przypadkach. Rok dużych zmian politycznych obnażył małość i wielkość wielu spośród moich znajomych. Abstrahuję od stron sporu, reprezentowanych postaw i kierunków, koncentrując się raczej na poziomie dyskusji, zasadach życia towarzyskiego etc. Kryzys imigracyjny dolał oliwy do ognia. Stoję i patrzę jak wokół mnie przez bezmiar życia codziennego i Internetu przelewa się fala wzajemnej nienawiści do przybyszów, oponentów politycznych, światopoglądowych, wyznawców innej/jakiejkolwiek/żadnej religii, konsumentów warzyw i mięsa, brodaczy i gładkolicych, rowerzystów i zmotoryzowanych, biegających w butach z amortyzacją i na zerowym dropie. Patrzę jak bardzo ludzie lubią oceniać, przypinać łatki, segregować, wrzucać do pudełek z etykietami na lata. Dlaczego?! Bo tak łatwiej, bezpieczniej oswoić swój strach przed różnorodnością, odmiennością. Dlaczego ludzie boją się inności? To proste. Bo mają kompleksy, niskie poczucie własnej wartości. Sami chcieliby być jacyś. Ustalają wzorzec siebie, najczęściej podebrany z szeroko rozumianych „elit” i konsekwentnie realizują proces upodabniania. Szukają dróg na zewnątrz, zamiast do wewnątrz. Co nas w życiu pociąga? Przyciąga? Naturalność. Szczerość. Jak można być szczerym, kiedy się kogoś udaje, powiela pozy i poglądy? Jak można być szczęśliwym w czyimś paradygmacie? I kiedy już jest ten wymarzony dom, to auto, to stanowisko czy miejsce na zawodach, nagle okazuje się, że szczęścia nadal brak. Najpiękniejsze w naszym życiu, w życiu bogatych (tak!) Europejczyków jest to, że możemy wybierać jak chcemy żyć. Jesteśmy w niewielkim procencie szczęściarzy tego świata, którzy nie muszą codziennie zabiegać o przeżycie, strawę, bezpieczeństwo dla siebie i rodziny, a mimo to nie potrafimy cieszyć się życiem, szczęściem, dobrobytem, zdrowiem i pokojem, bo ciągle patrzymy w przyszłość, projektując kolejne wizje własnego szczęścia; albo w przeszłość, analizując błędy, które mogliśmy popełnić na drodze do niego, bo przecież ciągle się wymyka. Tymczasem życie, szczęście jest tu i teraz! W miejscu, gdzie są tylko nasze ciała, bo myśli i uczucia kierujemy w pustkę. 

Ja żyję tu i teraz. Z każdej chwili staram się wyciągnąć maksimum nauki, emocji, wniosków, uczuć, myśli. Mam plany, marzenia, wspomnienia, które kocham i pielęgnuję, ale nie daję się im opętać. Jestem prawie doskonałą wersją siebie. Nie mam konkurencji. Zmieniam się. Życie, napotkani ludzie, suma doświadczeń, przeczytanych książek, wysłuchanych piosenek i przebiegniętych kilometrów mnie zmienia. Jestem każdego dnia inna, ale zbudowana na tym samym rdzeniu charakteru i wrażliwości. Jestem magnesem, który przyciąga jednych ludzi, innych odpycha, kumuluje śmieszne sytuacje i generuje mnóstwo aktywności. To ja. Nie chcę być nikim innym. W żadnym innym wieku.
 
39/40 lat… Hmmmm… Tak naprawdę nic już nie muszę. Zawodowo w normie, rodzinnie w normie, niezależność osobista, finansowa zachowana, zdrowie dopisuje, cudowni ludzie wokół. Mogę żyć jak chcę i żyję. W nosie mam, co mi wypada, a co nie. Robię sport, bo daje mi szczęście, siłę i spełnienie. Patrząc zupełnie chłodno, przy obecnych warunkach mam jeszcze 10 lat fajnego czasu na aktywność sportową – jak tu cokolwiek odkładać na później? :) Ja naprawdę  nie mam już na co czekać. Więc nie dziwcie się moim pomysłom i aktywnościom, ja po prostu jestem na swojej drodze, a one są jej konsekwencją. Mam duże wsparcie wśród najbliższych i przyjaciół, które bardzo sobie cenię, krytykę przyjmuję i analizuję, jednak bezwzględnie odrzucam, jeśli nie zgadza się z moją mapą. Niektórych ludzi, jak balast, po prostu trzeba zostawić po drodze. Wyprostować plecy, spojrzeć w swoje słońce i ruszyć dalej. W kolejny dobry rok :) Zwłaszcza, że mam dobry układ z Czasem ;)

„Marcowy Zając wziął do ręki zegarek i przyglądał mu się ponuro, potem zanurzył go na chwilę w filiżance z herbatą i znowu popatrzył (…) Alicja z ciekawością zajrzała mu przez ramię.
- Ale śmieszy ten zegarek! – powiedziała – Pokazuje dni miesiąca, a nie pokazuje, która jest godzina!
- A czemu miałby pokazywać? – mruknął Kapelusznik – A czy TWÓJ zegarek pokazuje ci, który jest teraz rok?
(…) Alicja westchnęła ciężko.
- Moglibyście lepiej wykorzystać czas – powiedziała – zamiast go trwonić na zadawanie zagadek, na które nie znacie odpowiedzi.
- Gdybyś znała Czas równie dobrze jak ja – wtrącił Kapelusznik – nie mówiłabyś o nim, jak o rzeczy. Czas to jest dopiero KTOŚ.
- Nie rozumiem o czy mówisz – powiedziała Alicja.
- O KIM, o KIM! Pewnie, że nie rozumiesz. – Kapelusznik pogardliwie potrząsnął głową – Z pewnością nie miałaś okazji rozmawiać z Czasem.
- Może i nie – ostrożnie odpowiedziała Alicja – ale wiem, że na lekcjach muzyki muszę zabijać czas.
- O! To wiele wyjaśnia – powiedział Kapelusznik – Czas nie znosi, gdy się go zabija. Widzisz, gdybyś utrzymywała z nim lepsze stosunki, on zrobiłby z twoim zegarkiem, co byś tylko chciała. Wyobraź sobie na przykład, że jest dziewiąta rano i zaraz masz zacząć lekcje: wystarczy szepnąć mu słówko, a wskazówki przyspieszą i ani się obejrzysz, jak popędzą do przodu! I już pół do drugiej, czas na obiadek!”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, tłum. B. Kaniewska, Poznań 2010)

W wigilię swoich ostatnich urodzin, przedwczoraj – zaraz po tym, jak ściągnięto mi opaskę z oczu – zobaczyłam ognisko 39 świeczek na torcie, które jednak zbladło przy świetle serc moich przyjaciół skupionych wokół stołu. Czas zrobił mi tę uprzejmość i się dla mnie wtedy na trochę zatrzymał. Było i jest mi od tego momentu bardzo ciepło… Dziękuję. Biorę te uczucia i ciepło ze sobą na dalszy etap mojego biegu, zwanego życiem. Do zobaczenia na kolejnym punkcie kontrolnym. Mam nadzieję, w podobnym składzie. Ahoj!               

extrashoty - Fotografia Piotr Oleszak                                 

sobota, 6 lutego 2016

SUPERMARATON GÓR STOŁOWYCH, CZYLI KAROLINA W KRAINIE CZARÓW





„- Ale co TO jest Wyścig Elit? – zapytała Alicja nie dlatego, że koniecznie chciała wiedzieć, ale Dodo zrobił taką przerwę, jakby uważał, że KTOŚ powinien się odezwać, a nikt inny – jak się zdaje – nie miał takiego zamiaru.
- No cóż – odrzekł Dodo – najlepiej można to wytłumaczyć, jak się to robi.”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)

Znowu nieprzygotowana. Znowu niedotrenowana. SMGS to bieg w samym środku gorącego dla mnie okresu w pracy. „Gorący” to w ogóle słowo klucz dla tego wydarzenia. Termin – 4 lipca – można się domyślać, że zimno raczej nie będzie. Wręcz przeciwnie. Liczyłam na ciepło, zabierając tym razem swoją rodzinę do Pasterki, pod namiot. Po przygodę! Chciałam, żeby Filip zobaczył ten piękny, ukryty na uboczu, kawałek Polski. W gorączce przygotowań, szukaniu naszego namiotu, zakupach kempingowych, domykaniu spraw w pracy i ogólnym poruszeniu związanym z rodzinnym wyjazdem, zupełnie nie miałam czasu przemyśleć jakiejkolwiek strategii na ten bieg. Prowadząc samochód w 37-stopniowym upale i słuchając mantry Filipa: „Daleko jeszcze?”, również  o tym nie myślałam. Na miejscu, tłumiąc okrzyki zachwytu nad estetyką tego zakątka naszego kraju, załatwiłam niezbędne formalności, rozbiliśmy namiot, obeszliśmy okolicę, spotkaliśmy sporo znajomych. Odebrałam pakiet. W biurze zawodów okazało się, że start został przesunięty z godziny 9.00 na 11.00, co wszyscy kwitowali głośnym jękiem, wyobrażając sobie skalę upału. Niestety, taką zmianę wymusił na organizatorach konflikt terminowy z zawodami rowerowymi organizowanymi przez Czechów w niebezpiecznie bliskim sąsiedztwie.
 
Siedząc z Filipem przy ognisku w ciepłą noc i patrząc na niebo pełne gwiazd nad górami, nie wybiegałam myślą poza wspaniałe „tu i teraz”. Jednak po upojnej nocy w namiocie i słuchaniu przez 8 godzin chrapania Filipa rozchodzącego się nad cichą Pasterką przy akompaniamencie świerszczy, nadszedł ranek – śniadanie na trawie, leżenie w cieniu drzewa z nogami opartymi o pień i kontemplacja narastającego upału.
 

Kiedy już zrobiło mi się błogo i leniwie, trzeba było wstać i ruszyć do roboty. Wyjątkowy buziak na szczęście od Filipa i spacer w kierunku startu. Spotkałam Olkę, Marysię i Łukasza, razem stanęliśmy na linii startu przy schronisku Pasterka. Parę słów wprowadzenia ze strony organizatorów, ostrzeżenie przed upałem, ostatnie polewanie gorących głów zimną wodą i… Start! Wio! Przy dźwiękach Mam tę moc O ironio! z kreskówki  Kraina lodu, ruszyłam, biegnę. I nagle myślę sobie: „O kurczaki! Co się dzieje?!” a zaraz potem „O cholera! Jak ciężko!! To będzie długi i ciężki bieg!” Pierwszy kilometr, pierwszy podbieg, ludzie szarpią, przeskakują do przodu. Już wiem, kogo będę mijać na kolejnych kilometrach, a kogo już nie zobaczę. Uśmiecham się do swoich myśli i usiłuję uspokoić oddech, przyzwyczaić ciało do wysiłku w tym ukropie. Strategia? Jaka strategia?! Chcę przeżyć! I próbować ukończyć! Z każdym krokiem wiem to coraz pewniej – chcę to po prostu zrobić, najlepiej jak umiem w tych trudnych warunkach. Za punkt honoru stawiam sobie zmieszczenie się w limitach, choć już wiem, że im dalej, tym będzie trudniej. 
 
Pierwsze kilometry biegnę w lesie, widzę się jeszcze ze znajomymi. Od początku jest dzika zabawa – ostro w górę, ostro w dół, na zmianę. Duże stopnie, duże kroki. Upał zamknięty koroną lasu, zmienia go w łaźnię parową. Rozgrzane skały nie chłodzą. Wybiegnięcie na odsłonięte wypłaszczenia oznacza wkroczenie w strefę piekarnika – w słońcu temperatura osiąga 50°C. Każdy podmuch wiatru, zamiast przynosić ulgę, włącza w nim termoobieg. Jest ciężko. Kilometry wloką się jak ślimaki, przewyższenia sprawiają, że każdy wyszarpywany jest z olbrzymim trudem zegarkowi. Kilka razy gubię sygnał z satelity pomiędzy skałami, zegarek oszukuje mnie najpierw o 1, potem 2, a na koniec 4 kilometry. Cały czas w głowie przeliczam tempo na kilometry, to na limity i obliczam, na ile mogę sobie pozwolić. Mój mózg mieli też dane dotyczące jedzenia, suplementacji i picia. Piję cały czas, nie mogę dopuścić do poczucia pragnienia, bo to początek odwodnienia. Już będzie za późno. Przeliczam, czy wystarczy mi wody do kolejnego punktu. Myślę, kiedy jeść, kiedy wziąć żel. Bieganie ultra to nie bezmyślne klepanie kilometrów. Jeden błąd wyłączy mnie z zabawy. Uważam, żeby się nie zgubić, ale trasa jest tak doskonale oznaczona, że nawet ja nie znalazłam luki ;) W najtrudniejszych miejscach wolontariusze wskazują drogę. Pierwszy punkt kontrolny na 8 km. Jeśli miałabym zejść z trasy to byłby ten punkt lub kolejny. Wolno się rozkręcam. Na punkcie piknikuje tłum. Chwytam pomarańczę i biegnę dalej. Mam 45 minut zapasu czasu wobec limitu. Osiągnięcie kolejnego punktu to chyba najgorętszy fragment biegu. Pomimo picia olbrzymich ilości wody, czapki na głowie i uzupełniania witamin i minerałów, mam pierwsze oznaki udaru słonecznego. Na odsłoniętym fragmencie, w pełnym słońcu, mam dreszcze z zimna. Wiem, że zaraz kolejny punkt, mam nadzieję, że nie pojawią się mroczki przed oczami, bo to oznacza zejście z trasy – tak się ze sobą umówiłam. Na punkcie (18 km) spotykam Gerappę z granatowym, stłuczonym czy złamanym palcem u stopy i licznymi zadrapaniami po upadku. Jest twarda, biegnie dalej. Ja uzupełniam bukłak do pełna, wylewam na siebie baniak wody. Zimna woda przenika moje splecione włosy, całe ubranie. Totalnie przemoczona, ruszam w dalszą trasę – ta metoda bardzo dobrze działa. Objawy udaru ustępują. Zaczynam znowu biec, tym bardziej, że wypłaszczona na wyżynie trasa na to pozwala. 

Potem kolejne leśne zbiegi i podejścia, cudowne skaliste wąwozy porośnięte nieprzyzwoicie zielonym lasem z bogactwem mchów i traw oraz jakimś cieniem niegdysiejszego strumienia, z którego upał również wyssał wszystkie siły. To czeska strona tego małego raju. Kilkukrotnie mijam na trasie znajome twarze: jedne uśmiechnięte, inne udręczone, jeszcze inne zawzięte. Ja zaczynam się uśmiechać. Wiem, że brzmi to fantastycznie, ale około połowy trasy zaczyna mi się dobrze biec, słucham muzyki, podśpiewuję sobie, cieszę oczy tą niesamowitą przyrodą – zajadam ciacha – piję non stop – nóżki działają, głowa działa, całe ciało chodzi jak maszyna. Nie szarpię się, biegnę swoje, rzadko spoglądając na zegarek. To okazuje się błędem – na trzecim punkcie kontrolnym w Pasterce mam tylko nieco ponad 20 minut zapasu do limitu. Na szczęście cola od Michała Matląga stawia mnie na nogi. Kolejne chłodzenie głowy zimną wodą i ruszam dalej. Psychicznie najtrudniej opuścić ten punkt, bo to Pasterka, miejsce startu, zatoczyliśmy pętlę. W tym miejscu i na kolejnym odcinku zeszło z trasy najwięcej uczestników biegu. Tak blisko stąd do namiotu, pod prysznic… Ale nie rozkminiam tych podstępnych myśli, tylko je rozdeptuję, sunąc jak czołg dalej. Najpierw trawiastą polaną, potem głębiej w las i w dół i górę, skacząc po skałach, wśród których Piotr Dymus zasadził się z aparatem. Cała trudność tego biegu, abstrahując już od dystansu, upału i wymagających limitów, zasadza się na przewyższeniach +/- 2000 – jest co robić. Na dodatek obłe skały, wielkie głazy, tworzą naturalne stopnie dla olbrzymów. Mam dość długie nogi, ale niektóre podciągnięcia palą w uda żywym ogniem, a zbiegi zamieniają się miejscami w zsunięcia na rekach i tyłku. Wąskie przesmyki, ciasne korytarze wśród wysokich skał mogą nie przypaść do gustu zawodnikom z klaustrofobią. Rozgrzane upałem skały zamiast chłodzić, grzeją, oddając niemiłosierny upał niebu z powrotem. Korony drzew zamiast cienia ulgi, zamykają cyrkulację powietrza, a wyrwana ziemi wilgoć i duchota krąży w tej matni. Wybiegnięcie na otwartą przestrzeń oznacza powrót w strefę tortur słonecznych. Słońce pomimo godzin popołudniowych operuje niemiłosiernie. A tu trzeba się wspinać na Przełęcz pod Strzelińcem i, co gorsze, słuchać szczęśliwych okrzyków finiszerów i kibiców opadających z góry, z mety i mieć świadomość, że przede mną jeszcze najtrudniejsze 15 km biegu. Zbiegając z Przełeczy, mijam Łukasza Włodarczyka, który musiał zejść z trasy. Melduje mi, że Olka świetnie sobie radzi przede mną, a na Błędnych Skałach czekają na mnie moi chłopacy i że Filip jest już zmęczony. Łapie mnie dodatkowy stres. Na punkcie po raz kolejny napełniam bukłak – jem pomarańcze i arbuzy, piję napój bogów, czyli colę i spieszę dalej. Już wiem, że będzie to najtrudniejszy fragment: zmęczenie wysiłkiem i upałem jest duże, nie mam już w zasadzie zapasu czasu, muszę się uwijać, żeby zdążyć w limicie. Na tym fragmencie widzę na własne oczy, jak ludzie się poddają. Zwalniają, siadają, kładą, schodzą z trasy. Ja odwrotnie, zagryzam zęby i fiksuję myśli na celu. Biegnę jak maszyna. Powtarzam w myślach: Chcę! Mogę! Mogę! Chcę! Kontroluję zegarek – tak mało czasu, wielka klucha strachu rośnie mi w brzuchu. Sprawdzam telefon, 20 nieodebranych połączeń, tylko 5 najbardziej niepokojących od Jacka i Filipa. Oddzwaniam, mówię, że jestem 5 km od Błędnych Skał, ale to będzie długie 5 km ostrego podejścia zakosami, słyszę marudzenie Filipa, proszę, by nie czekali. Chcę to zrobić dla siebie, po swojemu. Osiągam ostatni punkt kontrolny, pomiar czasu pokazuje, że jestem 10 minut przed zamknięciem. Bardzo krótki oddech i biegnę dalej – na szczęście wypłaszczoną wyżyną. Boli, oj już boli, stopy nieuważne już, kolejne potknięcia, zagryzam mocniej zęby (szczęki będą mnie potem bolały kilka dni) i napieram – wiem, że w sumie mogłabym już iść i tak zmieszczę się w limicie 9 godzin, ale jestem wściekła na ten bieg, na pogodę, na siebie, na swoją słabość, chcę już tylko, żeby się skończyło. Zbiegam do Karłowa po drugiej stronie Strzelińca, tłukę asfalt szarpnięciami, wymuszonym uśmiechem odpowiadam na pozdrowienia i oklaski kibiców i turystów. 600 stopni podejścia na Szczeliniec pokonuję w zasadzie podciągając się na rękach po poręczach schodów. Wybiegam z ostatniej plątaniny skał i wszędzie widzę ludzi, a mety nadal nie ma! „Gdzie?!” krzyczę – wskazujące ręce prowadzą mnie przez finiszowe bramki mety. Widzę Łukasza, Marysię i Olę, wbiegam na metę, medal zawisa na mojej szyi, na drżących nogach odchodzę na bok, żeby złapać oddech. Razem z kolejnymi głośnymi haustami powietrza, wychodzi ze mnie całe napięcie, wysiłek, upór. Z każdym wydechem coraz więcej emocji… I słyszę sama, że głośno oddychając, zaczynam szlochać, ryczę jak bóbr. Śmieję się z siebie i ryczę dalej. Wolontariuszka pyta, czy wszystko w porządku. Odpowiadam: To był mój najgorszy bieg! Buuuuuuu… I najlepszy! Śmieję się przez łzy.
 
„- Powinnaś się wstydzić – powiedziała Alicja – taka duża dziewczynka jak ty (to była naprawdę słuszna uwaga) – nie powinna tyle płakać! Powtarzam ci: w tej chwili proszę przestać płakać! Ale nie przestawała: płakała i płakała, roniąc ogromne strumienie łez, które spływały i spływały w dół, aż w końcu otoczyło ją łzawe jeziorko, głębokie na cztery cale i zajmujące niemal połowę przedpokoju.” (Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)

W tej mikrohisterii odnajduje mnie Marysia. Prowadzi jak dziecko za rękę do reszty naszej poznańskiej ekipy, gdzie wypada się opanować. Nigdy ci tego gestu nie zapomnę :) i zimnego piwa włożonego zaraz potem do ręki ;) Dziękuje, Dobry Duchu! Filip z Jackiem nie doczekali, ale nie mam wyrzutów sumienia, że nie zdążyłam. Czuję się cholernie dumna, że to zrobiłam, że zmieściłam się w limitach, pogodzie i tej pięknej trasie i na koniec wyszarpnęłam jeszcze honorowe pół godziny dla siebie. Schodzę ze Szczelińca z Maniakami lekko pijana tym jednym piwem i szczęściem. Zmęczona, ale już spokojna, żeby w Pasterce się dowiedzieć, że w całej wsi nie ma wody, bo w wodociągu z powodu upału i suszy spadło ciśnienie. Spłukuję się wodą mineralną. Nawet mnie to nie rusza. Śmieszy po prostu. Ściskam Filipa, który czekał na mnie cały dzień dzielnie, a ja nie dałam rady przybiec na czas. Uspokaja mnie: „To nic! Potrenujesz i w przyszłym roku będziesz lepsza!” Hahahahahahahahahaaa!! Syneczku, w tym roku jestem półbogiem! Superwoman! I Nadczłowiekiem! Ale jasne, w przyszłym się postaram!, myśląc – przyszłego roku nie będzie. Idę spać na brudasa, po oddzwonieniu do wszystkich, którzy martwili się te 8 i pół godziny o mnie. To nic, że w tym celu muszę wgramolić się na najbliższą górkę, bo tylko tam łapie zasięg. O drugiej w nocy, wiedziona instynktem, wstaję i biorę prysznic w zimnej wodzie, która wreszcie popłynęła z kranu. Wracam pod niskim księżycem do namiotu, a cały wszechświat wskakuje znowu na swoje tory. Może tu jeszcze wrócę…

Do biegu zgłosiło się 500 osób. Nie wszyscy wystartowali. Ponad 100 osób zeszło z trasy i nie ukończyło biegu. Zajęłam 294 miejsce na 360 osób, które bieg ukończyły w limicie (18 było poza)
Punkt 1. Slavny – 8 km – (limit 2 godz.) mój czas – 1:11:58, miejsce 300.
Punkt 2. Slavny – 18 km – (4 godz.) mój czas – 2:56:19, m. 323
Punkt 3. Pasterka – 28 km – ( 5 godz.) mój czas – 4:37:12, m. 341
Punkt 4. Parking pod Szczelińcem – 36 km – (6:30 godz.) nie było pomiaru. 
Punkt 5. Błędne Skały – 43 km – (7.30 godz.) mój czas – 7:20:56, m. 305.
Meta – Szczeliniec – (50km) – (9 godz.) 8:29:52, m. 294.
Wypiłam 10 litrów wody i ok. 2 litrów coli i wody na punktach. Zjadłam 6 żeli energetycznych. 

„- Koniec wyścigu! – I wszyscy zgromadzili się wokół niego, zdyszani i bardzo ciekawi:
- Kto zwyciężył?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, Dodo musiał przez dłuższą chwilę pomyśleć. Usiadł, przycisnął palec do czoła (w takiej samej pozie, w jakiej najczęściej oglądamy Szekspira na portretach), siedział i myślał, a cała reszta czekała w milczeniu. Wreszcie Dodo odezwał się:
- WSZYSCY wygraliście, więc każdy musi teraz dostać nagrodę.”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)

Następnego dnia w nie mniejszym upale prowadziłam samochód w drodze do Poznania. Pod Lesznem ze zmęczenia tym ukropem zatankowałam benzynę do diesla, zapominając, że od trzech miesięcy mam inny samochód. Przejechaliśmy jeszcze kilka kilometrów i stanęliśmy w Lipnie. Wycieczkę w Góry Stołowe zakończyłam więc w autobusie wiozącym dzieci na kolonie, którego kierowca z wielkim sercem zabrał nas do Poznania. Naprawa samochodu i wycieczka z powrotem do Lipna to już zupełnie inna, ale bardzo optymistyczna historia, którą teraz wspominam z uśmiechem i ślę dużo dobrych myśli do ludzi, którzy potrafią okazać serce drugiemu człowiekowi :) Ot, letnia przygoda w moim stylu :P

Foto: moi :)