czwartek, 3 grudnia 2015

POWROTY. ŁEMKOWYNA


POWROTY. ŁEMKOWYNA















„-Ale jak można odejść od czegoś i jednocześnie do tego wrócić?
 - Z łatwością – wyjaśnił kot – Wyobraź sobie kogoś otaczającego świat. Zaczynasz odchodzić od jednego miejsca i w końcu do niego wracasz.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)


Zanim zaczniesz czytać, załóż słuchawki na uszy i wejdź w świat moich emocji podczas tej niezwykłej przygody: Sigur Rós - Dauðalogn
Teraz chodź ze mną...

Łemkowyna. Bieg, którego miało nie być. Wykruszyli się wszyscy zapowiadani kompani. Została ostatnia nadzieja: Bartek – podobny rytm na Foreście, podobna, niezbyt wygórowana, jesienna forma, podobne wspólne plany rzeźnickie, należałoby się sprawdzić. Kilka treningów przed - „mordercze jednostki treningowe” - postanowiliśmy spróbować. Do Chyrowej, malutkiej wsi w Beskidzie Niskim, jedziemy nieziemsko zatłoczoną i zakorkowaną autostradą. Byłaby to męka, gdyby nie towarzystwo: Gosia Bartkowa – czołówka krajowa w amatorskim pływaniu długodystansowym i Martyna – królowa triathlonu. Śmiech, rozmowy, żarty, późnym wieczorem dojeżdżamy na miejsce. Biuro zawodów już nieczynne, to będzie krótka noc, bo weryfikacja sprzętu i odbiór pakietów dopiero rano. Szykujemy ubranie i sprzęt, nie ma czasu na stres, idziemy spać. Śpię krótko, po dwóch godzinach zaczynam się kręcić, szykować, ubierać. Przygotowuję owsiankę na śniadanie. Czwarta rano, budzi się reszta. Zbroimy się, jemy śniadanie, idziemy do biura zawodów. Piąta. Ratownicy dokładnie sprawdzają sprzęt. Wszystko w porządku, zostaliśmy zweryfikowani, prawdziwe z nas ultrasy! Można wracać do łóżka – nie spać, ale wyciągnąć się, skupić, unieść wysoko nogi, które od 7.00 będą pracować na oko, jakieś 11-12 godzin. Leżę, słucham muzyki i uśmiecham się. To będzie piękny dzień!

Zbiórka na starcie. Znajome twarze: Kasia Benedykcińska, Grzesiu Łuczko – polecą pięknie. Kilka nieudanych fotek, żartów, życzenia powodzenia, uściski od Gosi i Martyny. 7.00, odliczone: JAZDA !!! Początek dziki, za szybko – wszyscy rwą przed siebie jak na dychę. Prrrrrrr!!! Szaleni!
Odcinek do pierwszego punktu w Lubatowej jest dość ciekawy: spore różnice wysokości, największe błoto. Mozolne wspinanie się, jeszcze w podbiegach i dzikie szarże na zbiegach. Uwielbiam to. Uwielbiam miękkie lądowanie w błocie. Kontrolowane poślizgi i te mniej kontrolowane też, bo zabawne, wyginając ciało w najdziksze pozy, przypominające, że ma się gdzieś głęboko mięśnie, o których istnieniu nie miało się pojęcia, służące nie tylko do biegania, ale do trzymania pionu. Gwałtownie rosnąca świadomość ciała. Gęsty las, liście szeleszczące pod stopami, pierwsze zmęczenie. Zachwycam się wszystkim w samotności, bo Bartek gdzieś pognał. Może go jeszcze dogonię… 
Biegnę i rozpoznaję każdy fragment trasy. Jest inaczej niż w ubiegłym roku, cieplej, nie ma szronu na Cergowej, ale poza tym nic (!) się nie zmieniło. Te same głazy, drzewa, wydeptane ścieżki, odcinki błota, kościół-pustelnia w górach, nawet ci sami parafianie sprzątają teren kościoła w Lubatowej, dokładnie jak przed rokiem, w ten sam sposób pozdrawiając biegaczy. Mam olbrzymie i uzasadnione deja vu. Są plusy – wiem, kiedy będzie pięknie. I minusy – wiem też kiedy będzie bolało…

 











 









Na punkcie w Lubatowej odnajduje się Bartek, co sprawia mi olbrzymią radość, mimo, że lubię biegać sama. Niestety, nie ma zapowiadanych kanapek, czuję, że na ciastkach i batonach nie pofrunę. No nic, nie ma się co ociągać, ruszamy na trasę. Malownicze leśne szczyty: Żabia (549), Przedziwna (552) – Iwonicz-Zdrój rozkrojony niczym tort, szerokim korytem Iwoniczanki. Warstwowe skały robią na mnie nie mniejsze wrażenie niż przed rokiem. Dalej Sucha (611), Mogiła (666) i piękny zbieg do Rymanowej-Zdroju, gdzie nieformalny punkt z żywym dopingiem zorganizował producent lokalnej mineralki. Pijemy po kubku i pędzimy dalej. 
Długi, trudny, bo nudny dość fragment między Działem (674) a Kopcem (634), następnie długi i boleśnie twardy odcinek asfaltowy do Puław Górnych, gdzie – wiem to z góry – będzie dobre jedzenie. Nie mylę się. W stacji narciarskiej Kiczera Ski paruje gorąca zupa dyniowa, razem z pieczonymi ziemniaczkami rekompensuje mi braki energetyczne, a ciepła, życzliwa atmosfera i uśmiech od każdego z wolontariuszy jest dodatkową strawą dla ducha. Bardzo lubię ten punkt. Podziwiam klasę i doświadczenie, z jakim pracują ratownicy. Podczas uzupełniania bukłaka zagadują o samopoczucie, patrzą w oczy. Dyskretnie badają stan zawodników, obserwując sposób, w jaki stawiają kroki. Oni obserwują biegaczy, ja ich. Bardzo mi się taki sposób opieki medycznej podoba. Ale szkoda czasu, trzeba ruszać dalej. Najpierw marsz dla spokoju żołądka, po chwili czuję, że organizm zareagował na posiłek, zaczynamy biec. Miedzy 40. a 50. kilometrem nabieram wiatru w żagle. Jest niewymownie pięknie! Wysokie słońce, ciepło, feeria jesiennych kolorów – żółto-pomarańczowe liście, gładkie pnie drzew, czerwień dzikich jagód w ciemnozielonym poszyciu.
 
„Niebo miało barwę czystego błękitu. Koralina widziała też drzewa, a za nimi zielone wzgórza, które ciągnęły się aż po horyzont, rozpływając się w fiolecie i szarości. Nigdy wcześniej niebo nie było tak bardzo niebem, a świat tak bardzo światem. (…) Nic – pomyślała – nie mogłoby być bardziej interesujące”.
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

 
 Biegniemy granią: Skibce (778) – Smokowiska (719). Po lewej i prawej stronie wzburzone morze złota, to jesienne grądy na wzgórzach po horyzont. Im dalsze, tym głębiej zanurzone w słonecznej jesiennej mgiełce. To niewątpliwie ten fragment biegu, kiedy widoki wynagradzają wszystko, każdy krok i ból, i skurcz. Osiągamy 50. kilometr i nagle lekkim krokiem w skocznych podbiegach mija nas Bartek Gorczyca na swoim 130. kilometrze. Naprawdę, widząc go w ruchu, zrozumiałam wszystkie jego osiągnięcia. Chciałabym tak lekko biec choćby na dychę. Uśmiechać się, rozmawiać, nie gubić rytmu i tempa. Spojrzenie na zegarek. Wiemy, że patrzymy na zwycięzcę, który zmasakruje rekord trasy 150 km. To nie koniec niespodzianek. 

Na Wilczych Budach (759) wita nas najbardziej klimatyczny punkt odcinka. Nastawiony na biegaczy 150-tki, ale życzliwy dla wszystkich. Dwa namioty, ognisko, herbata z cytryną z metalowego dzbanka, gotowana na ogniu. I kolejne dwa słoneczne uśmiechy ludzi, którym się chce. Z żalem żegnamy to ciepłe miejsce i z zapachem ogniska w nosie biegniemy dalej. Wkrótce Tokarnia (778), a za nią – nastawiam Bartka – najbardziej epicki, prawie 3-kilometrowy zbieg trasy. Rzucam tylko: „Kto hamuje, ten przegrywa!” I puszczam się w dół. Zbiegając, nigdy nie patrzę bezpośrednio pod nogi, tylko kilka metrów dalej, oceniam i planuję trajektorię lotu. Nogi posłusznie stosują się do rzucanych z wyprzedzeniem poleceń. Osiągam ten stan, kiedy wiem, że biegnę za szybko, zaczynam się trochę niepokoić, czy nogi nadążą. Nadążają. Bartek dzielnie siedzi mi na ogonie. Nie lubi takich zbiegów, ale pilnuje, żebym mu za daleko nie uciekła. Pod górę jest odwrotnie. Idzie mocno, na doświadczeniu i treningu wysokogórskim, wtedy to moja ambicja zmusza mnie do większego wysiłku, żeby mi za daleko nie odskoczył. Ale teraz zbiegamy, mijamy ok. 30 osób. Pod koniec tego odcinka mało kto wytrzymuje to tempo, przyspieszenie i nacisk grawitacji. Większość mocno hamuje, obciążając, zmęczone przecież podejściami, uda. Tak się nie robi, ja tak nie robię. Na dole, na punkcie w Przybyszowie witają nas oklaskami. Wpadamy z impetem. Pijemy colę, jemy jakieś ciastka, orzeszki, ruszamy dalej. Nie potrzebujeę długiego odpoczynku, chwila marszu na podejściu pod Spaloną Górę (682) i znowu bieg. 

Ostatni 15-kilometrowy odcinek, większość zawodników słabnie, ja się rozpędzam. Czuję jakąś dziwną moc. Mocne, szybkie podejścia, dzikie zbiegi. Jestem szczęśliwa. Zmęczona, ale w swoim żywiole, znowu wyprzedzamy dziesiątki osób. Niektórzy próbują walczyć. Lubię te zrywy, przeskakiwanie o pozycję. Pozwalam się wyprzedzać, ale siedzę na ogonie, wiem, że stać mnie na więcej, ale prowadzę jeszcze grę psychologiczną, zabiegam cię – myślę sobie – a kiedy osłabniesz w walce o utrzymanie tych dwóch metrów przede mną, wykorzystam to bezwzględnie i z uprzejmym „przepraszam” zniknę ci w gęstwinie drzew. Ha! Bawię się! Jest idealnie! Jakoś tak szybko mija mi ten odcinek, zupełnie inaczej niż rok temu. Na ostatniej otwartej połoninie, kombinuję coś przy plecaku, wpadam w poślizg i rozjeżdżam się z przyklękiem i podporem w błotnej mazi. No, musiała być gleba! Musiała! Dla zasady i podtrzymania dobrej opinii o tym biegu. Taka piękna poniewierka! Nie ma co zwalniać, prujemy na ostatni zbieg. To już jest naprawdę desperacki akt, wycinamy jeszcze kilkanaście osób. Wypadamy z lasu do Komańczy. Nienawistny, płaski asfalt. Szybki marsz dla złapania oddechu. Tak szybki, że idąc wyprzedzamy kilka „biegnących” osób. 

Wyrównujemy oddech na kozacki finisz. Trzymając się za ręce, wbiegamy na metę przy głośnym aplauzie Gosi i Martyny. 10 godzin, 45 minut. Nie wierzyłam, że po takim sezonie zrobię to w tym czasie! Tylko pół godziny gorzej niż w zeszłym roku, przy dość wyraźnym odpuszczeniu początku i walce o utrzymanie stałego ruchu w przód. Hmmm… Trzeba to przemyśleć, ale jeszcze nie teraz. Teraz uściski, medale, zdjęcia, ciepło ogniska, meldunkowe telefony do najbliższych, posiłek. Pogaduchy z szybszymi znajomymi: Kuba Krause opowiada o sukcesie Grzesia Łuczko, w takich chwilach radości zapominam, że sama biegłam. Jakie dobre wieści! Cieszę się.

Jestem zmęczona. Bardzo przyjemnie zmęczona. Uda twarde, stopy mrowią, mięśnie brzucha mocnym pancerzem trzymają rozkołysane całym dniem bujania wnętrzności, płuca wracają do normalnych rozmiarów, krew zwalnia, serce na jałowym biegu. Oczy pod powiekami szukają wytchnienia po jesiennym kalejdoskopie barw, kształtów i faktur rzeczywistości, na skórze białą solą krystalizuje się pot. Wracam do siebie stałej. Tak mocno czuję, że żyję. Uwielbiam ten trud. Kocham ten stan.

„Nic się nie zmieni. Wrócisz do domu i znowu się będziesz nudzić, rodzice cie będą ignorować, nikt nie będzie cię słuchał, nie tak naprawdę. Jesteś zbyt bystra i zbyt cicha, by mogli cię zrozumieć. Nie potrafią nawet zapamiętać twojego imienia.
- Zostań tu z nami (…) My będziemy cie słuchać, bawić się z tobą, śmiać. Twoja druga matka stworzy nowe światy, które będziesz mogła badać, i każdej nocy, gdy skończysz, zniszczy je, robiąc miejsce kolejnym. Każdy dzień będzie lepszy, jaśniejszy niż poprzedni. Pamiętasz swoje zabawki? A teraz wyobraź sobie taki świat, stworzony wyłącznie dla ciebie.
- Czy będą w nim szare mokre dni, kiedy sama nie wiem, co ze sobą począć, nie mam nic do czytania i oglądania, nie mogę nigdzie pójść i czas wlecze się okropnie? – spytała Koralina.
Ukryty w cieniu człowiek odparł: - Nigdy!
- A paskudne obiady, zrobione według przepisów, z czosnkiem, estragonem i fasolką szparagową?
- Każdy posiłek będzie prawdziwa ucztą – wyszeptał głos spod kapelusza starca – Będziesz mogła napawać się wszystkim, co lubisz najbardziej.
- A czy dostanę jaskrawozielone rękawiczki i żółte kalosze w kształcie żab?
 - Żab, kaczek, nosorożców, ośmiornic, czego tylko zapragniesz. Każdego ranka będzie czekał na ciebie nowy świat. Jeśli tu zostaniesz, damy ci wszystko, czego tylko chcesz.
Koralina westchnęła.
- Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? – rzekła – Ja wcale nie chcę wszystkiego, czego pragnę. Nikt tego nie chce. Nie tak naprawdę. Co to za zabawa dostawać wszystko, o czym się  marzy tak po prostu? Wtedy to nic nie znaczy. Zupełnie nic.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

Zostań jeszcze chwilę, wsłuchaj się w smyczek na strunach elektrycznej gitary i ten hipnotyzujący rytm: Sigur Rós - Varúð


Wracamy w absolutnej ciemności, gęstej jeszcze mgłą, wyłażącą kłębami z pobocza, z lasu. Na uszach gra mi Sigur Ros, Róża Zwycięstwa z dalekiej Islandii, tak bardzo tu jednak na miejscu. W ten sposób dyskretnie świętuję moje osobiste zwycięstwo nad opornym ciałem i duchem. W świetle reflektorów istnieje tylko wąski kawałek drogi i dzikie zwierzęta. Ruchliwy lis i spotkanie wieczoru – olbrzymi jeleń z imponującym porożem, stojący przy drodze, czarne błyszczące oczy, nieruchomy. Lekko horrorystycznie. Na szczęście unosi się dumą, odwraca i godnie odchodzi w las. Jedziemy dalej. Do tymczasowego domu, do Chyrowej, do ciepłej wody i wygodnego łóżka. Do prostych szczęść. Na zmęczeniu śpię jeszcze gorzej niż na podnieceniu. Rano, po jajecznicy, która smakuje tak dobrze tylko kilka razy w roku, z domowym chlebem od naszej gospodyni w bagażniku, wracamy do Poznania. Drogi nie pamiętam. Większość przespałam. Puściło. Tak się cieszę, że jednak to zrobiłam. Łemkowyna to szczególny bieg dla mnie. Dużo ustawia na zimę i przyszły sezon. Dotarliśmy się z Bartkiem. Można myśleć o Rzeźniku i… ach! Czy mówić to głośno? Czy marzyć tylko o 150 km wśród zimnych łemkowskich duchów w przyszłym roku?

Co mi dają góry?! Dlaczego tu wracam? To zupełnie inny stan skupienia. Kiedy biegam w górach zamyka się nade mną jakaś sfera, jestem w innym świecie, na innej planecie. Zrywam łączność ze światem codziennym, ruchliwym, znanym, ze stanu permanentnej kontroli przechodzę na autopilota. Reaguję instynktownie na przyrodę, pogodę, własny organizm. Nie czuję presji, umiem słuchać i słyszeć siebie. Świadoma część rozumu ogarnia pojęcia głodu, zimna, pragnienia, zmęczenia, tempa, czasu, trasy. Nieświadoma płynie w doskonałej łączności z naturą. Opuszczam je z trudem i żalem, ale jednocześnie z radością, że wracam do chaosu, w którym za nimi zatęsknię, by kolejny raz powrócić do gór takich samych, a jednak innych, bo zmienię się ja sama i moje ich postrzeganie.

„Czasami, gdy Koralina marzyła, że bada Arktykę, puszczę Amazonki czy najczarniejszą Afrykę, zdarzało jej się zapomnieć kim jest. Dopiero, gdy ktoś potrząsnął nią bądź wymówił jej imię, powracała z odległości miliona mil i w ułamku sekundy musiała sobie przypomnieć, kim jest, jak się nazywa i co to za miejsce.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

Taka rozkmina…

Przepięknymi fotografiami dzielę się dzięki talentowi Julity Chudko, Jacka Deneki, In Art Radosława Denisiuka i Karoliny Krawczyk. Jest też kilka moich niewypałów ;)


 
 
 
 

 
   
 
 
 



czwartek, 19 listopada 2015

Jednak jest życie na tej planecie!




Wróciłam! 
To był kryzys. Kryzys pisania… Kryzys czasowy… Życie po prostu. Najpierw żyję, potem biegam, potem piszę. Trochę mi się proporcje w ostatnich miesiącach poprzesuwały. Dużo się działo. Lubię jak się dużo dzieje.

Ale to nie do końca tak, że nie piszę, bo nie mam czasu. Nie piszę, bo tak naprawdę zastanawiam się, czy ktoś to czyta? Czy ma ochotę? Czy kogoś jestem w stanie zainteresować swoimi opowieściami, przemyśleniami, spojrzeniem na świat? Czy to nie jest trochę zobowiązanie towarzyskie wobec mnie? Sama najlepiej wiem, jak traktuję wpisy na blogach, które obserwuję. Przebiegam wzrokiem, na niektóre w ogóle nie wchodzę. Dlaczego? Bo wiem, co tam znajdę. Takich, które czytam regularnie jest zaledwie kilka. Są albo rzetelne, systematyczne, specjalistyczne; albo pełne pasji, odzwierciedlające charakter autora. Te lubię najbardziej.

Nie interesują mnie porady przekopiowane z artykułów branżowych lub innych blogów. Nie działają na mnie banalne hasła motywacyjne. Nie interesują mnie relacje z biegu na 5 km. Okrutne? Hmmm… Szczere.

Zastanawiam się czasem, jak zmieniło się nasze życie w ostatnich latach, jak ciągle się zmienia. Kiedyś nie było takiego nawału dóbr wszelkich, dostępu do technologii, informacji, wydarzeń wszelkiej maści, ale był czas – na rodzinę, przyjaciół, spotkania, siedzenie w kuchni przy herbacie, żarty i opowieści. A dziś mamy wszystko, co można kupić za pieniądze, a brakuje nam czasu, bo albo chcemy być wszędzie, robić wszystko, skorzystać z każdej okazji, a kiedy się ma różne zainteresowania, trochę się tego uzbiera – to moje zagrożenie. Albo się pracuje więcej i więcej, żeby mieć więcej pieniędzy, za które można kupić więcej dóbr materialnych, które budują nasz status, również w sporcie. Gdzie tu miejsce na drugiego człowieka? Na rozmowę, na poznanie się? Relacje międzyludzkie dramatycznie się spłycają. Nazywamy przyjaciółmi ludzi, z którymi przez 15 minut pijemy kawę, wymieniamy informacje zamiast uczuć, myśli, refleksji; ludzi, których z jakichś powodów potrzebujemy, których dobrze jest znać. Czy to są prawdziwe relacje? Proponuję zrobić test. Zamilknąć. Zniknąć. Ilu spośród „przyjaciół” się odezwie, zapyta: co słychać? co się dzieje? Nie kiedy jest się „gwiazdą” po udanym starcie/koncercie/projekcie/wakacjach/ślubie/narodzinach dziecka, ale w życiu szarym, nudnym, albo kiedy coś wyjątkowo spektakularnie nie pójdzie. Kto pomyśli, kiedy nie myśli nikt? Kto bezinteresownie poświęci kawałek swojego życia, żebyś poczuł się lepiej, nie sam.

Prawdziwy przyjaciel nie musi być zawsze przy boku, ale kiedy się pojawia, wszystko jest szczere, autentyczne i niewysilone. Skąd na fb i innych mediach społecznych mają się brać prawdziwe relacje? Ano z życia! Z życia prawdziwego, bo to, co tu to tylko pewna jego emanacja, kreacja, komunikacja, znak dziejów, nie do cofnięcia. Ale do pozytywnego wykorzystania. Technologia to zysk, jeśli nie zamyka nas na drugiego człowieka, na życie w swym pięknie i brzydocie, potoczystości i trudzie. Czy umiesz patrzeć w oczy i cierpliwie słuchać, co ma ci do powiedzenia dziecko, mąż/żona, przyjaciel? Czy znajdujesz na to czas i ochotę? Czy chcesz czytać to, co ja piszę? Bez przerywania, wtrącania własnego ego, sprowadzania wszystkiego do nabijki, beki, szydery, wszystkowiedzącej krytyki?  Bez zasłaniania się brakiem czasu, który marnujesz na głupoty?

Skoro dotarłaś/eś do tego miejsca tekstu, albo jesteś na dobrej drodze, albo zaintrygowała cię moja zamierzenie prowokacyjna postawa. I teraz trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: czy warto marnować czas na czytanie głupot? Czy warto marnować czas na ludzi, którzy nic do niego nie wnoszą, tylko wynoszą garściami? Ja wiem, że warto koncentrować się na tym, co szczere, pełne pasji, mądrości życiowej.

Ocenę tego, czy to, co ja proponuję jest takie, zostawiam tobie, Czytelniku. Nie zależy mi na setkach lajków, wolę kilka szczerych. Nie piszę zarobkowo i sponsorzy nie zasypują mnie towarem; nie żebym nie chciała, byłoby w dechę, ale nie jest to moim celem w ogóle. Nikogo do niczego też nie namawiam, jeśli znalazłaś/eś swoją drogę, doskonale wiesz, że jesteś we właściwym miejscu; nie motywuję inaczej niż przez własną radość z aktywności, bo każdy najlepiej zna swoje cele i myśl o nich  jest motorem wszelkich działań, tak w życiu, jak i w sporcie. Piszę i będę pisać, bo chcę się dzielić czymś prawdziwym z ludźmi, których to autentycznie interesuje, w tym ze mną samą za lat kilka, kilkanaście. Nie chciałabym się wtedy wstydzić i nie chcę, żebyście teraz musieli się czuć zażenowani poziomem tego, co czytacie.

Nadal będę to robić rzadko, bo wszystko, co mnie porusza potrzebuje czasu, żebym zrozumiała, jak to ugryźć, przetrawić i wykorzystać w swoim życiu, żeby stać się lepszym człowiekiem. Nie lepszym w imię jakieś religii, ideologii, etyki. Nie to mnie interesuje w rozwoju. Każdego dnia chcę się stawać lepszą wersja siebie i wieczorem kładąc się spać mieć świadomość, że nie zmarnowałam dnia. Że nie zmarnowałam danego mi czasu, w tym tego, który poświęcasz na lekturę zapisu moich myśli i doświadczeń, Czytelniku.

I jedna prośba ode mnie, przed świętami. Zamiast kolejnej zabawki, sprezentuj dziecku wspólne popołudnie, pieczenie ciasteczek, klejenie modeli, cokolwiek. Zamiast kolejnego gadżetu dla męża/żony/przyjaciela/przyjaciółki, zrób coś własnymi rękami: ciasto, czapkę na drutach, porządek w szafie czy albumie/folderze ze zdjęciami – coś, gdzie uda się zawrzeć najcenniejsze dziś dobro: własny czas. To najcenniejszy dar.

Dziękuję za twój.

niedziela, 24 maja 2015

RHYTHM’N’GWINT


RHYTHM’N’GWINT

 





PRZYGOTOWANIA, KTÓRYCH NIE BYŁO

GWiNT 2015 zaczął się dla mnie już jesienią ubiegłego roku, kiedy Marcin Brudło zaproponował na GWiNTowy baner fejsbukowy zdjęcie, na którym biegnę razem z Arletą.   Kiedy 7 stycznia, w pierwszym dniu zapisów, wskoczyłam na listę 110-ki, poczułam lekką ekscytację, ale też spokój, jak powrót do domu. To był mój pierwszy ultra, na rodzinnych terenach, w towarzystwie znanych mi, życzliwych twarzy. Idealnie.
Od przekroczenia w dzikiej radości mety 55 km w roku 2014 i witaniu w Wolsztynie finiszerów etapu 110 km, wiedziałam, że wystartuję w kolejnej edycji.
Teraz miałam przebiec swoje pierwsze 100 km.  Wielka niewiadoma. Czułam się jednak dość pewnie po całkiem udanej Łemkowynie. Kiedyś trzeba przecież zaryzykować. Wróć. Ciągle to robię…
[Męskie Granie. 2013. Jutro jest dziś (Katarzyna Nosowska & O.S.T.R )]

Mój spokój i pewność zaczynały jednak powoli wyparowywać. Dość ciężko przeszłam okres grypowy, infekcje męczyły mnie do przedwiośnia, co wpłynęło na ograniczenie i tak skromnych objętościowo wybiegań. Przyplątała się kontuzja żebra i kilka dość niefortunnych startów, z których najbardziej odchorowałam głową Olęderski Maraton Crossowy, zaledwie 2 tygodnie przed GWiNTem. To wydarzenie potężnie zryło mi berecik: zaliczyłam malowniczą wywrotkę na pierwszym kilometrze, podpaliłam cały początek, zgubiłam drogę na 19 km i straciłam całe serce do tego biegu na 23. Resztkami godności ukończyłam ten bieg, ale za wesołe to nie było. Postanowiłam jednak zawalczyć i spróbować zrobić GWiNT 110 po swojemu. Przypomniałam sobie, dlaczego tak naprawdę wybrałam ten sport.
[Cyndi Lauper - Girls Just Want To Have Fun]

Po swojemu, czyli sama, co najbardziej na takich trasach lubię, na czystej radości z biegania, na spokojnie, bez kozakowania, bez walki o miejsca, chłonąc, ile się tylko da, z tego, co wokół. Chciałam to zrobić na spokojnie, ale w moim stylu: nice and easy, ale kiedy trzeba nice and rough !! Niech koła się toczą!! :D
[Tina Turner – Proud Marry]




Nie lubię za dużo przygotowywać się do biegu i pielęgnować stresu, dość sprawnie dokonałam koniecznych zakupów: żele, saltsticki, zamrażacz, plasterki, kilka batonów, sok pomarańczowy (mój must have) i nowa bufka, w imię świętej zasady – co się nie dobiega, to się dowygląda ;), co piszę z dużą dozą humoru i rezerwy, bo jak można dobrze wyglądać po 110 km, a zwłaszcza w trakcie :D Wyciągnęłam plecak, bukłak, buty, kompresy, czołówkę, zegarek i lekkie ciuchy biegowe, licząc na dobrą pogodę, postanowiłam biec na krótko, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Podzieliłam wszystko na kupki: to na start, to na przepak, to na metę. Warto sobie tak rozplanować sprzęt, potem nie ma kłopotu, co gdzie zabrać. Zrobiłam to tak naprawdę na ostatnią chwilę. Zapakowałam graty i Rutkę do samochodu, ruszyłyśmy do Grodziska. Najbardziej lubię ten moment przed biegiem, kiedy zaczyna pachnieć przygodą.
[Skalpel – On the Road]


Po odebraniu pakietów, zjedzeniu pysznego makaronu w Grodzisku, „nadaniu” przepaków i wypuszczeniu Piotra Oleszaka na trasę 100 mil, wylądowałyśmy z Karoliną Rutą w domu moich rodziców w Wolsztynie. I teraz quizik. Czego można zapomnieć na start sezonu, na który czeka się bite pół roku:
a) butów,
b) skarpetek,
c) majtek,
d) zakrętki do bukłaka?        
Werble. Chwila napięcia...
[Wojtek Mazolewski Quintet – Heart Shaped Box]

Odpowiedź – wszystkiego !! Ale w ramach litości koleżeńskiej, oszczędzę szczegółów, kto z nas zapomniał czego :D Nadmienię tylko, że w grodziskiej pasmanterii nabyłam skarpetki Runner, które w połączeniu z prawie nowymi butami zrobiły mi na trasie 3 dziury w stopach :D
[Nancy Sinatra - These Boots are made for walking]

Jednak mrożących krew w żyłach opowieści nie koniec, ponieważ, usiłując skraść trochę snu przed startem, otrzymałyśmy, druzgocącą informację o d Piotra, że ze względu na kontuzję był zmuszony zejść z trasy… Całe moje wesołe nastawianie się na przygodówkę w sekundę zamieniłam na intensywny trening motywacyjny ze słuchawkami w uszach.
[Hans Solo – Dopóki jestem]

 
Odsunęłam wszystkie wątpliwości i zasnęłam na rozkaz, przekona, że dam radę. W końcu mam w sobie ten ogień i nie zawaham się go użyć!! Sama napiszę swoją historię i wypalę ziemię za sobą!! :P
[Alicia Keys – Girl on fire]



BIEG – PODRÓŻ

 

Godzina 2 w nocy. Pobudka. Szybki spacer na start, lekkie śniadanie w drodze. Kilka zdjęć i żartów z Bartkiem Rabiegą i Michałem Matlągiem. Życzenia powodzenia, krótkie odliczanie i chwila, którą uwielbiam. Start, punktualnie o 3.00. Kolorowe sylwetki biegaczy w ruchomych światłach czołówek. Wspólny bieg promenadą, a następnie wąską ścieżką nad brzegiem Jeziora Wolsztyńskiego, rozmowy, gwar, beznadziejne żarty: „Daleko jeszcze?”, „Na ile kilometrów ten maraton?” i „Ile masz na dychę?”, salwy śmiechu. Na ósmym kilometrze, ostatni raz widzę Karolinę i Bartka. Biegnę moją ulubioną trasą wolsztyńskich treningów: jezioro, lasy na północ od niego, stawy, a w nich tysiące żab, zagłuszające swymi chórami, pogłośnione już ukształtowaniem terenu, oddechy biegaczy. Po lewej mijamy leśne Jezioro Brajec, biegnę po ciemku, ale widzę jasno miejsca, w których zwykle jeżdżę rowerem, kąpię się latem i chodzę na grzyby jesienią. Pod stopami ubywa i zmienia się ziemia – błoto, trawa, piach; po bokach wyrastają i nikną wąwozy, drzewa, zarośla. Mam nieodparte wrażenie, że biegnę po naturalnej bieżni; w miejscu, a ciemność puściła w ruch świat wokół mnie.
[Fink – Perfect Darkness]

Dobiegam do Kużnicy Zbąskiej, gdzie ciemność rozbija jasne ognisko na plaży i znajome uśmiechy Renaty i Marka, żywy doping. Nie mam potrzeby się zatrzymywać, piję więc tylko wodę i ruszam dalej na 15 km. Nad jeziorem mylę lekko drogę, i nadrabiam jakieś 500 metrów, postanawiam się więc pilnować. Cały bieg odbieram teraz jako bardzo świadomy, spokojny i opanowany. Zaprogramowałam się na takie bieganie, jakie najbardziej lubię – sama ze sobą, z jak najlepszą kontrolą nad ciałem i głową, ale taką, żeby jednak pojawił się ten automatyzm, do którego tęsknię, kiedy nogi same biegną, a kilometry znikają po kilka i kilkanaście.
[Smolik/Kev Fox – Run]


Rano jest najpiękniej. Ciemno jeszcze, cicho, zawodnicy już rozciągnięci na trasie, miejsce na siebie, las, własny oddech i kawałek drogi w świetle czołówki. Po żabach, kosy i skowronki zaczynają wesoło  przywoływać dzień, a słowik czule żegna noc. Robi się widno. Teren faluje, na wzniesieniach widać delikatne słońce, budzące się miedzy drzewami, a miejscami w niższych fragmentach trasy zalega delikatna mgła. Słońce zaczyna swoje czary.
[Farben Lehre feat. Gutek – Anioły i Demony]



Wbrew upowszechnionej o mnie opinii, nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia na trasie, wszystko zarejestrowałam w głowie. Pamiętam każde drzewo, korzeń, zakręt trasy, każdy dźwięk i zapach. Tuż przed Jastrzębskiem wbiegam na przepiękne wzgórza morenowe porośnięte dywanami konwalii. Ciężko opisać ich słodki jak miód zapach wiszący w powietrzu, kiedy spomiędzy drzew skrzy się niskie jeszcze słońce. Odruchowo zwalniam, czuje się jak Odyseusz, mamiony głosami syren. Nie mogę się dać uwieść temu pięknu. Biegnę dalej.
[Jessie Ware – Running]

Jastrzębsko Stare. 26 km trasy. Miejsce, które mnie dwa tygodnie wcześniej rozjechało mentalnie. Melduję się, piję wodę, ściągam bluzę i niepotrzebną już czołówkę. Ruszam dalej, wbiegam na ten fragment trasy, gdzie zaliczyłam najgorsze bieganie od dawna. O dziwo, bez emocji, jakby za szybą mijam miejsce mojego upadku, strome przewyższenia, znienawidzone piachy. Okazało się, że mnie w tamtej historii już nie ma, oto piszę zupełnie nową… Wkrótce opuszczam  ten fragment, przecinając symbolicznie autostradę. Kilka kilometrów dalej agrafką wpinam się do Miedzichowa. Czuję się wolna.
[Rudimantal – Free]

Miedzichowo. 41 km trasy. Wbiegam do pięknej wioski miedzy stawami. Godzina 7.20, ludzie pracują w polu, trwa sezon na szparagi, które trzeba rano zebrać. Wczesna pora, ciężka praca, a jednak podnoszą się, machają do biegaczy, zawsze wzruszają mnie takie gesty, bezinteresowna życzliwość.
[Massiv Attack – Unfinished Sympathy]

Przebiegam przez bramkę do pomiaru czasu, chwytam colę i kilka kawałków pomarańczy, biegnę dalej. Tak naprawdę to ten fragment trasy, gdzie się już rozbujałam, zaczęło mi się naprawdę lekko biec. Robię to coraz szybciej, wyprzedzam po kilkanaście osób, trasa zaczyna gęstnieć od uczestników biegu na 100 mil. Biegnę po 5.30-5.10, czuję się świetnie, ale kierowana rozsądkiem zaczynam hamować. Muszę jeszcze dać z siebie, co najlepsze na kolejnych kilkudziesięciu kilometrach.
[Foo Fighters – Best of You]

Tym bardziej, że teren wokół rzeki Czarna Woda, skutecznie szybszy bieg uniemożliwia. Grząsko, chaszcze, pień na rzeczce, który pokonuję dość sprawnie, ale jestem świadkiem pięknej kąpieli ;) Lubię takie niespodzianki. Co prawda salwy śmiechu wypłoszyły autorów tej pięknej przeszkody, ale i tak natura poraża swoim dzikim pięknem i świeżą, majową zielenią. Kolejne kilometry trasy pokonuję z uśmiechem na ustach, zwłaszcza, że trasa przed Nowym Tomyślem pięknie kluczy po niewielkich wzniesieniach, co, dla nóg znudzonych płaską na tym odcinku drogą, jest jak lód w drinku.
[Wojtek Mazolewski Quintet – Get Free]

Nowy Tomyśl. 55 km. Przepak. Wbiegam do miasta, spiker zapowiada mnie z nazwiska – zawsze mnie to zawstydza…  To tylko ja, dziewczyna nabijająca szczęśliwe kilometry nogami. Przez cały ten etap zjadłam tylko bułkę i 2 małe batony jako podkład pod żele, wypiłam całą wodę z bukłaka, mały sok pomarańczowy plus to, co na punktach. Uzupełniając wodę i jedzenie z własnych zapasów, zdaję sobie sprawę, że oprócz przepaków nie potrzebuję punktów na takich biegach. W zasadzie się na nich nie zatrzymuję, wodę mogłabym uzupełniać gdziekolwiek. Spotykam Michała Matląga, który przerwał bieg ze względu na kłopoty z żołądkiem. Już mnie to nie dziwi. Słyszę też, że Rutka prowadzi, a ja jestem trzecia. Pierwsza wiadomość mnie cieszy, drugiej wolałabym nie usłyszeć. Ruszam dalej. Łapią mnie delikatne skurcze nad kolanami, wypijam magnezowego shota i jest to moja pierwsza interwencja parafarmakologiczna. Do końca trasy wezmę jeszcze tylko 2 ibupromy i 1 nospę na ostatnim 17-kilometrowym fragmencie trasy. Tymczasem chyba zaszkodził mi ten przymusowy zastój i organizm domaga się magnezu i wapnia.
[Pablopavo i Praczas – Magnez i wapń]

Biegnę dalej. Za miastem trasa wije się polami, pamiętam ją bardzo dokładnie. To tu rok temu dorzynałam się z Arletą. Myśli uciekają mi do niej. Za parę godzin wystartuje w pierwszym tak poważnym biegu po swojej potwornej kontuzji. Dziwne ciepło czuję w piersi i oczy nagle mam w mokrym miejscu. Jestem pewna, że zrobi to jak należy. Podobnie jak Rutka, która dzielnie przeciera mi szlak. Z tego sentymentalnego nastroju wyrywa mnie poczucie obowiązku, czas na saltsticka. I nagle przerażenie – zapomniałam ich zabrać z przepaku na dalszą część trasy, uspokojona myślą, że nie potrzebuję odnawiać zapasu leków, bo przecież nic mnie nie boli. Pozwalam sobie na bardzo brzydkie słowa i stwierdzam, że spokój, trudno, radzę sobie jak umiem. Zostały mi dwa. Jednego wezmę na 73 km, drugiego około 100. W ramach uzupełniania minerałów zjadam za to słone krakersy w Wąsowie i Porażynie, wmawiając sobie, że skoro słone, to muszą działać jak saltsticki. Placebo działa. Działa też silna wolna wola.
[Indios Bravos – Wolna wola]

Wąsowo. Przepiękny folwark, wszystkie budynki ze starej, czerwonej cegły, olbrzymie podwórze wyłożone polnymi kamieniami. Tacy mili ludzie, poczęstunek dla biegaczy w porcelanie – kultura :) Chcę już jednak wrócić tam, gdzie moje miejsce – na trasę, w naturę, gzie nikomu nie przeszkadza, że smarkam na marynarza. Zaraz za Wąsowem wbiegam do Zaczarowanego Lasu – to jeden z najpiękniejszych fragmentów całego biegu. Soczysta majowa zieleń kipi z grądu: dęby, buki, olchy. Gęste poszycie prześwietlane tańczącymi refleksami słońca. Czuję się częścią tego lasu bardziej niż jakiejkolwiek cywilizacji. Miejscami panuje przyjemny chłód, miejscami zaś stoi gorące powietrze – na skórze czuję rozmieszczenie żył wodnych pod ziemią, w głowie świdrują mi głosy ptaków, a nos wypełnia zapach raz mokrej ziemi i ziół, a znowu dalej kurzu i igliwia. Jestem z tym światem połączona niewidzialną nicią. Awatar.
[Enya- Only time]

Zrobiło mi się tak dobrze, że w jednym miejscu pobiegłam na pamięć, prosto za dwójką biegaczy, gdy tymczasem należało skręcić. Ta chwila nieuwagi kosztuje mnie 1,2 km nadbagażu i utratę 3. miejsca.
[Lana del Rey – Queen of Disaster] 
https://www.youtube.com/watch?v=t8I9dJKBtpQ


Pffffff…  Ten piękny fragment zostawił we mnie dużo ważniejsze ślady.
[Fisz Emade Tworzywo – Ślady]

Piękną aleją wybiegam w pobliżu pałacu w Porażynie, prosto w obiektyw Karoliny Kotkowskiej. Jakie to miłe spotkanie!! Spotkać tak życzliwą buzię po sporym wyobcowaniu na trasie, zupełnie niespodziewanie. Chwytam pomarańczę i biegnę dalej. Droga robi się szersza, piaszczysta, las iglasty i kolejna niespodzianka – w środku lasu żołnierski posterunek, przesympatyczni przebierańcy pozdrawiają, życzą powodzenia. Robi się naprawdę gorąco i coraz trudniej. Już duże fragmenty trasy pokonuję marszem. Staram się tylko, by był on na tyle szybki, żeby mnie zmęczyć do tego stopnia, że zacznę biec. Co chwilę spotykam któregoś z biegaczy 110 lub stumilowców. Mają swoje historie wypisane na twarzach. Ja pewnie też. Mało rozmawiamy. Wszystko wiadomo. Zostawiam ich w Lasówkach. Uzupełniam wodę i „śmigam” dalej.
[Natalia Przybysz – Nazywam się niebo]

Na ostatni, długi fragment trasy. Jego piękno wynagradza jednak cały trud. Zaczyna prawdziwie boleć, ale ja umiem się tym pięknem znieczulać. Znowu grądy, same buki i dęby, wysokie aleje, w głowie rejestruję miliony zdjęć, kadrów, dźwięków, zapachów. Widzę, jakby z góry, w skali makro, rzeźbę terenu, ten zamysł kompozycyjny niewidzialnej ręki natury. Widzę też z bliska mrówkę, która mozoli się z liściem. Jestem częścią tego mikroświata. Jestem mrówką w wielkich trybach lasu. Taka mała, a taka silna. Czuję się prawdziwie odurzona lasem, powietrzem. Pijana szczęściem i zmęczeniem.
[Lana del Rey –Sommer Wine]

Już pełna, a jeszcze głodna. Chcę jeszcze więcej. Tu i teraz.
[Fisz – Superfrajer]


 
Las rzednie, droga się wypiaszcza, słońce grzeje coraz mocniej. To czas spotkań i pogawędek ;) Najpierw kilka zdań z Piotrem Kotkowskim, który pięknie śmiga w czołówce 55-ki. Sprzedaję mu symbolicznego kopniaka na rozpęd, sama podrywam się do coraz krótszych lotów. Czuję już jak nogi zamula mi monotonia trasy. Spotykam Marcina Stachowiaka z kolegą. Idzie, podpierając się kijem. Rozśmiesza mnie historią o trupie w rowie. Całkiem ładnie zmartwychwstał, jak na trupa, żartuję na odchodnym. Biegnę dalej, pozwalając im delektować się pięknem popołudnia. Moja miłość do lasu przechodzi mały kryzys. Czuję, że delikatnie zabija mnie swoją pieśnią.
[Roberta Flack - Killing Me Softly]

Ale nagle podmuch świeżości !! Czy to fatamorgana czy prawdziwe górki ?? Moje oczy śmieją się na widok całkiem przyjemnych przewyższeń. Wbrew rozsądkowi, a zwłaszcza własnemu ciału, przyspieszam na podejściach, puszczam się pędem na zbiegach. Życia mi brakowało, wiatru we włosach, odmiany, kolorów !!
[Farben Lehre – Kolory]

Nawet najpiękniejsza bajka się kiedyś kończy i moja kończy się, kiedy wybiegam z lasu i nagle widzę w oddali miasto. Na oko – 4 km asfaltu. 4 km cierpienia. Mijają mnie koledzy z trasy ze słowami: „Gonimy cię od 30 km. Biegnij z nami! Zasłużyłaś, żeby wbiec na metę przed nami” Nie mogę. Wszystko mnie blokuje. Głowa mnie blokuje. Puszczam ich przodem, powitają  mnie na mecie. Biegnę, przyglądając się miastu, domom i ludziom w ich codziennych koleinach, jakbym to oglądała pierwszy raz. Chyba po prostu potrzebowałam czasu, żeby wynurzyć się z lasu i znowu nabrać powietrza cywilizacji.
[Fisz Emade Tworzywo- Zwiedzam świat]

 



Cały mój bieg  był skrajnie świadomy. Nie miałam żadnego kryzysu, momentów załamania, braku wiary w siebie, wątpliwości, że to ukończę. Odwrotnie, pilnowałam się, żeby się nie ścigać, żeby nie biec na maksimum możliwości, żeby nie zepsuć sobie zabawy, żeby nie przesadzić – nie wiedziałam przecież, jak zareaguje moje ciało i psychika na taki dystans. Pod koniec miałam dość. Biegnąc już w parku i widząc metę tak blisko, zareagowałam soczystym: „Po ch*j?!” kiedy trasa zakręcała wokół parku. „Po cholerę te 200 metrów po 110 km?!” Kiedy jednak wbiegłam na ostatnią prostą, wiedziałam… Na mecie czekali moi przyjaciele, znajomi i zupełnie obcy mi ludzie. Wszyscy z uśmiechami na ustach. Dobrze było biec i wiedzieć, że tam są. I świadomość, że to zrobiłam, przebiegłam 110 km !! Euforia !! Dzika radość !! Wykrzyczana !! Sama dałam sobie najlepszy prezent ever !! Rzadko tak myślę, ale wtedy pomyślałam: Karola, jesteś po prostu najlepsza !!
[Tina Turner – Simply the best]


PORT – PODSUMOWANIE 

 

Przekazywana z uścisku do uścisku, zatrzymałam zegarek na 13 godzinach 26 minutach i 25 sekundach w ruchu, z dystansem 111,6 km. Biegłam ze średnim tempem 7:14, maksymalne tempo wyniosło 3:24. Pokonałam 867 m przewyższeń. Na 80 zawodników mojego dystansu byłam 28 (12 osób biegu nie ukończyło). Czwarta kobieta na mecie, ze stratą 3 minut do trzeciej i 8 do drugiej. Kilka minut straty na 110 km i 14 godzinach, 7 minutach i 14 sekundach według mojego oficjalnego wyniku… Dlaczego to podkreślam? Ponieważ był to czas, jaki potrzebowałam na odbycie swojej podróży. Ponieważ to czas, który jest sumą moich dobrych wyborów i pomyłek, szczęścia i pecha na trasie, braku kontuzji i kłopotów żołądkowych, ale też konsekwencją podwójnego pomylenia drogi. Na starcie wszyscy mają takie same szanse. Na trasie okazuje się, do kogo należy dzień. Na mecie, zwłaszcza takiego biegu – i w tym wypadku to nie banał - wszyscy są zwycięzcami !!
 
„Czasu w ogóle nie ma właściwie. Jeżeli komuś się dłuży, płynie wtedy powoli, jeżeli przeciwnie, to upływa prędko, ale przecież nikt nie wie, z jaką szybkością biegnie w rzeczywistości. – Hans Castorp nie zwykł był filozofować, a jednak pociągało go to. Joachim zaprzeczył:
- Jak to! Czas przecież mierzymy. Mamy zegary i kalendarz i miesiąc, który upłynął, upłynął tak samo dla ciebie, jak dla mnie i dla nas wszystkich.
- A więc uważaj – powiedział Hans Castorp i nawet podniósł do góry palec wskazujący – Minuta trwa według ciebie tak długo, jak ci się to wydaje, kiedy sobie mierzysz temperaturę?
- Minuta trwa tak długo… jest czasem, którego potrzebuje wskazówka sekundnika, żeby dokonać całego swego obrotu.
- Ależ ona potrzebuje właśnie raz krótszego, a kiedy indziej dłuższego czasu – z naszego punktu widzenia! I rzeczywiście… to znaczy, w rzeczywistości – powtórzył Hans Castorp i tak mocno przycisnął palec wskazujący do nosa, że go zupełnie przekrzywił – jest to ruch, ruch przestrzenny, prawda? Zaraz, czekaj! Czas mierzymy zatem przestrzenią, ale to jest tak samo jak gdybyśmy przestrzeń chcieli mierzyć czasem, co robią przecież tylko ludzie zupełnie niewykształceni. Z Hamburga do Davos jest dwadzieścia godzin – no tak, koleją; ale ile to będzie na piechotę? A w myśli? mniej niż sekunda!
- Słuchaj no – rzekł Joachim – co ci jest właściwie? Zdaje mi się, że pobyt tu u nas ci nie służy.
- Cicho bądź! Czuję, że myślę dziś szczególnie bystro. Czym jest właściwie czas? – zapytał Hans Castorp i przegiął tak silnie swój nos, że jego koniec zbielał i cała krew zeń uciekła. – Czy możesz mi na to odpowiedzieć? Przestrzeń spostrzegamy przecież za pomocą naszych organów zmysłowych, za pomocą wzroku i dotyku. No, dobrze. Ale co właściwie jest naszym organem czasu? Czy możesz mi go wymienić? Widzisz, tu zapędziłem cię w kozi róg. Ale jakżeż możemy chcieć mierzyć coś, o czym, ściśle mówiąc, nic nie wiemy, czego żadnej, absolutnie żadnej cechy nie znamy! Mówimy: czas upływa. Pięknie, niech sobie upływa, ale żeby móc go mierzyć… Zaraz! Ażeby być wymierzalnym, musiałby przecież płynąć  j e d n o s t a j n i e, a gdzie jest napisane, że tak właśnie się dzieje? Dla naszej świadomości na pewno tak nie jest, a przyjmujemy to tylko gwoli ładu i nasze miary to przecież tylko konwencja…”
[Tomasz Mann, Czarodziejska góra, t. 1, rodz. III, Bystrość umysłu, przeł. J. Kramsztyk, Warszwa 1972]

Czas jest. Płynie. Daje się mierzyć, ale to my wypełniamy go treścią. Ja swój czas na Gwincie wypełniłam po brzegi przestrzenią między Wolsztynem – Nowym Tomyślem – Grodziskiem. Wypełniłam go też swoim szczęściem, bólem, dumą, uporem i spełnieniem.

Bieganie daje szczególny rodzaj spełnienia.
Biegniemy więc dalej !!

Zdjęcia, za które pięknie dziękuję: Fotografia Piotr Oleszak, Michał Bartkowiak, Kamila Koziołek, Karolina Nowakowska