czwartek, 16 lutego 2017

40





„Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…” (Tove Jansson, Muminki)

No i jest. Moja własna. Okrąglutka. Czterdziestka. Dzień jak co dzień. Tylko milszy, bogatszy w piękne życzenia, serdeczne rozmowy i mnóstwo śmiechu. Co roku ze zdziwieniem stwierdzam, że cudownie mieć urodziny. Ich liczba jest obojętna, choć tym razem bardzo symboliczna. Biorąc bowiem pod uwagę rodzinną genetykę i wszelkie dobre prognozy oraz apetyt na życie, mogę ją traktować trochę jak półmetek. A każdą drugą połowę dystansu zawsze lubię bardziej i delektuję się świadomiej.

Żadne urodziny nie smakowałyby jednak w samotności i to ci, z którymi je spędzamy nadają im tak naprawdę sens i wartość. Co roku dmuchając w ogień świeczek, myślę o jedynym i najważniejszym dla mnie życzeniu. Darze przyjaźni i miłości. To obecność najbliższych sprawia, że posiłek smakuje, bieg cieszy, osiągnięcia dają satysfakcję, a niepowodzenia i błędy rozmywają się szybciej w mgle przeszłości, bo okazuje się, że nikt nie przykłada do nich takiej wagi, jak my sami. Radość i szczęście ciepłem rozsadza serce, a śmiech wytacza łzy z oczu i uruchamia zakwasy w policzkach.
Czego nauczył mnie ten rok? Kolejny rok podróży zwanej życiem i codziennych lekcji tegoż? Obserwowania ludzi i zjawisk, moich wewnętrznych analiz i prób stawiania tez, porządkowania chaosu świata?

Nauczył mnie dużo o walce i kompromisie. Ten drugi aspekt wydał mi się ciekawszy. Żyjemy w czasach walki. Ostrej walki politycznej, walki o wolność, o pozycję zawodową, o kolejne – wysoko wyznaczane – cele. Każda informacja z kraju i ze świata wymusza projektowanie własnej postawy, własnego światopoglądu. O każdym wydarzeniu, trendzie, modzie, diecie należy mieć wyrobione zdanie. Skoro tylko otwieramy oczy, musimy być gotowi na agresywne informacje zewsząd i czające się w ich tle pytanie: A ty co o tym myślisz? Co wybierzesz? Gdzie staniesz? I tak, jak pewne wybory są nieuniknione ze względu na konieczność moralną, historyczną czy polityczną, tak wiele z nich fundujemy sobie z rozpędu sami, popadając w skrajne uogólnienia. Nie jesz mięsa przez miesiąc, a więc zostajesz wegetarianinem. Pływasz, a więc rzuciłeś bieganie. Lubisz siłownię, a więc dyskredytujesz inne sporty. Nosisz brodę, więc jesteś hipsterem. Wyjeżdżasz w ferie na narty, a więc jesteś trendy. Szufladkujemy innych i z rozpędu szufladkujemy siebie. Walczymy. Ciągle ze wszystkim walczymy. Z własnym opornym ciałem, które lubi czekoladę i wylewa się z jeansów, a przecież tyle w nie zainwestowaliśmy karnetów i sportów. Z własnym umysłem, któremu wmawiamy, że życiówka w maratonie to jest to, o czym marzymy i zmuszamy się do każdego treningu. Ze znajomymi, którzy po prostu widzą świat inaczej i naprawdę niewiele ich interesuje to, czy udało ci się wyjść dziś na trening czy nie. Pułapkami zastawiamy własną drogę. Tymczasem istnieje takie piękne zjawisko jak kompromis. Pojednanie ze sobą. Pogodzenie własnych celów i możliwości. Płynna aktualizacja planów i oczekiwań do możliwości i okoliczności. Kompromis jest zwycięstwem. Tak to widzę. Ratuje to, co już osiągnięte przed nieuchronnie grożącym wszystkim nadużyciom, przeciążeniem. Katastrofą.



Jak trzcina, która się ugnie przed burzą, a przetrwa. W przeciwieństwie do twardo stojącego drzewa, które poddane kolejnej i kolejnej próbie, w końcu się złamie. Wolę być liściem na powierzchni rzeki, niesionym przez wydarzenia i okoliczności, niż twardą skałą, która nie ruszy się z miejsca przez stulecia. Liść przynajmniej doświadczy podróży, przygody, zmiany. Zmiany są dobre, jeśli płyną z serca i przekonania. Również zmiany myślenia. Wybicie się z uporu, przebrzmiałych haseł, idei czy zależności od ludzi, które tracą kolejno wszystkie swoje argumenty, aż pozostanie jeden jedyny – poczucie bezpieczeństwa w dobrze znanych granicach. Z czasem te granice stają się więzieniem, a my więźniami pewnych idei. Tymczasem to za prawdą warto iść. Zgodę ze sobą celebrować. W własnym ciałem, umysłem, duszą. Stymulować, rzucać wyzwania, rozwijać się, ale nigdy kosztem wewnętrznej integracji. Myślę, że czasem lepiej nie mówić o szumnych celach, atrakcyjnych wyzwaniach, pozostawić sobie intymność tej drogi. Bo po pierwsze niewiele osób tak naprawdę obchodzą nasze plany, szybciej ich efekty; a po drugie im bardziej skupiamy się na procesie rozwoju czy to fizycznego, emocjonalnego czy duchowego, tym głębsza jego intensywność, tym większa jego wartość, tym cenniejsze doświadczenie i prawdziwsza satysfakcja na jego końcu. Nie rozpaczać, kiedy celu nie uda się osiągnąć w jednym etapie, nie tłumaczyć nikomu z potrzeby przerwy, albo zmianie myślenia. Dać sobie prawo zarówno do własnych zwycięstw, jak i porażek, a co najważniejsze – własnych kompromisów.
 
Przeczytałam gdzieś niedawno, że niezawodni amerykańscy naukowcy dowiedli, że osoby publikujące na portalach społecznościowych zdjęcia fitnesowo-sportowe podkreślające ich tężyznę fizyczną są osobowościami narcystycznymi. No też mi nowina. Zastanawia mnie jednak inny aspekt tej obserwacji. Żyjemy w czasach, kiedy narcystyczne są całe pokolenia, bo czy obnoszenie się ze swoimi osiągnięciami sportowymi, rodzinnymi, turystycznymi, czy jakimikolwiek innymi w Internecie, mówienie tylko o sobie, monologowanie, wieczne: „a ja”, „a moje”, „miałem gorzej”, „mam lepiej” nie jest rewersem tego samego medalu. Czy nie uskuteczniamy tego wszyscy? Wszędzie?

Nie dajmy się zwariować. Fb, Instagram, fotki i komentarze są fajne, dopóki w ich tle pozostajemy prawdziwi my, a nie nasze projekcje siebie samych. Chyba, że jesteście gwiazdami sieciowej architektury wizerunku, bo ja na pewno nie. I nie mam takich ambicji. Moją ambicją jest przeżyć życie dobrze, mądrze wygospodarować w nim miejsce na rodzinę i pasje, ambicje i kompromisy, przygody i bezpieczeństwo, pracę i zabawę, aktywność i wypoczynek i jak najmniej żałować, choć nawet żal czegoś uczy… Ale o tym może innym razem.

Tymczasem, jeśli pozwolicie, pozostanę mistrzynią nieregularnych wpisów na blogu, autorką zarówno spontanicznych, jak i wystudiowanych selfie z rąsi, oraz fotografką własnych butów w pięknych okolicznościach przyrody i bezczelnie sentymentalnych widoczków. Będę pisać te filozoficzne dyrdymały, na zmianę ze sprawozdaniami z biegów czy treningów. I nie będę miała z tego powodu nawet cienia zakłopotania, ponieważ wszystko, co robię – lepiej i gorzej, jest moje. Jest tym kompromisem, na który w danej chwili mnie stać.

Zawsze jestem szczęśliwsza, kiedy pragnę mniej, bo zamiast wydumanych pragnień, mam piękne życie, które przepływa mi pod nosem. Lepiej się puścić z jego prądem, niż patrzeć jak przepływa przez palce, bo tacy młodzi, piękni i silni jak dziś, nie będziemy już nigdy.

„No i skręcili w małą dróżkę. Była to wesoła dróżka, wijąca się to tu, to tam, jakby w podskokach, żwawo biegnąca w coraz to inną stronę, czasem nawet zawiązująca węzły sama na sobie – wszystko z radości. Taka droga nigdy się nie męczy i chyba nawet prędzej się nią idzie niż drogą prostą i nudną.” (Tove Jansson, Muminki, tłum. T. Chłapowska, Warszawa 2012)

niedziela, 30 października 2016

TAM, GDZIE MIESZKAJĄ POTWORY…


Dawajcie mi te kilometry!

Tegoroczna Łemkowyna, jak każda wcześniejsza, zmusiła mnie do zastanowienia się, po co biegam? Dlaczego wybrałam ten sport? Dlaczego góry, lasy, noc, zimno, deszcz i dzicz? Zmusiła mnie nie tylko wysiłkiem, przekraczaniem własnych ograniczeń, walką z materią ciała i przyrody, radością z ruchu i widoków, bo te argumenty znałam już z poprzednich z nią dyskusji. Tym razem przekonała mnie małą klęską. A jak to było, opowiem...


Paulina in Hawai - radosne spotkanie
 Jestem dość brawurową osobowością. To ani dobrze, ani źle. Po prostu tak mam. Jakiś czas temu wybiłam się na niepodległość z „perfekcjonizmu”, ciągłego planowania, konieczności posiadania kontroli nad swoim życiem, przewidywalności posunięć, które przynoszą złudne poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo jest przereklamowane, nie istnieje naprawdę, życie zawsze potrafi zaskoczyć. Pokochałam niespodzianki, zdziwienia i doświadczenia: te przyjemne i te trudne, z których podnoszę się czasem nieco dłużej. Znacie mnie z wielu pozytywnych stron, ale – jak każdy – mam i te ciemniejsze. To praca z nimi daje prawdziwą siłę w życiu.


fot. Michał Wójtowicz
Bieganie ultra jest szeroką bramą poza strefę komfortu. W górach na 50. kilometrze wszystko nabiera ostrej wyraźności: ból, zmęczenie, radość, samotność, jedność z przyrodą, kamień w bucie i przemoczone do skóry ubranie, szczęście, miłość, tęsknota i rozczarowanie, pragnienie i głód, fizjologia i duchowość. To dlatego tak mnie to ciągnie, dlatego tak głośno woła. Każdą fizyczność przekuwam w górach w duchowość, każde wrażenie zmysłowe we wniosek, każdy oddech w argument, a krok w tezę, że prawda jest na wyciągnięcie ręki i zawsze warto żyć namacalnie, tu i teraz. Istnieje ślad, który mnie tu zawiódł, szlak naszkicowany na mapie życia. Istnieje jakaś potencjalność dalszych wyborów, najpierw kilka, potem coraz więcej rozwidlających się dróg. Którą wybiorę? To w tej chwili nieistotne, bo oto biegnę, wspinam się, stawiam nogę za nogą, nic innego się nie liczy. Tylko ruch. Ruch to życie. Rozwój, droga. Jestem jak rekin, którego skrzela musi obmywać woda. Moje stopy musi obmywać droga. Jeśli się zatrzymam, przestanę istnieć…


fot. Michał Wójtowicz
fot. Michał Wójtowicz
150 kilometrów. Czy wiecie jak to daleko? 5 tysięcy metrów w górę i w dół? Spróbujcie to sobie wyobrazić. Dołóżcie do tego 12-godzinną ulewę, która przemoczy najbardziej wodoodporne ubrania, a czego nie zmoczy, przepocisz od wewnątrz. Wyobraźcie sobie błoto, bardzo dużo błota, każde ilości błota. Wyobraźcie sobie wąską trawersową ścieżkę o lekkim kącie nachylenia, pokrytą – wyrobionym stopami innych biegaczy – błotem, na której trudno utrzymać równowagę, a każdy krok angażuje mięśnie całego ciała. I kiedy ścieżka ta wiedzie przez podmokłe łąko-bagna, a moje stopy nikną w wodzie po kolana. Wyobraźcie sobie strumienie, wezbrane po dwutygodniowych opadach, których lodowatą bystrość trzeba przekraczać nie raz czy dwa, 
a kilkanaście. Zwalone drzewa, które trzeba przeskakiwać i ostre podejścia, których nie dałam rady zrobić na raz, a czasem i na dwa, bo płuca zostały kilka metrów w tyle. Cudownie miękkie błotniste zbiegi, które bezwstydnymi cmoknięciami usiłują zessać buty ze stóp, więc w końcu zaciągam sznurówki tak mocno, że stopy drętwieją. Wyobraźcie sobie to wszystko w nocy, we mgle czy chmurze, która tuli się do mnie w swej wilgotnej czułości i daje odepchnąć jedynie na metr światła czołówki. Wyobraźcie sobie moją w tym wszystkim radość! Czystą radość z przygody, fabrykę sportowych endorfin na nocnej zmianie. Tak było! Śmiech z upadków towarzyszy, przekleństwa pod adresem kolejnych przeszkód, nowych odmian błota, chwile samotności podczas ucieczek, gdzie tylko ja i noc, i góry… I znowu radość rozmów z Bartkiem i Michałem, którzy mnie gonili i hamowali przed tak dużym wyzwaniem. Krótkie postoje na punktach, nie dłużej niż 5-10 minut, żeby nie ostygnąć, usta poparzone herbatą i gardło przeziębione colą, łapczywe kęsy kanapek podczas biegu. To jest magia ultra, której nie spłucze żaden deszcz. Trwa do ok. 60. km, kiedy tempo spada, rozmowy rzadsze, a myśli uciekają w przyszłość. Niedaleko. Zaledwie w kolejną noc. Tak ma ona wyglądać? Sto procent wysiłku i zero widoków? Czy będzie radość, kiedy zmęczone ponad 20-godzinnym wysiłkiem ciało wprowadzę w któryś z końcowych kilometrów? Czy dam radę sama, wiedząc, że moi towarzysze ze swoich powodów, nie będą mi mogli towarzyszyć? Czy tego chcę i dlaczego? Czy muszę sobie coś udowodnić? Czy może komuś? Czy warto napierać samotnie w zimną październikową noc? Czy więcej sensu jest w wieczorze spędzonym z przyjaciółmi przy kominku? Wszystkie odpowiedzi przyszły same i proste. 


fot. Michał Wójtowicz
Mimo wszystko postanowiłam dać sobie czas do przepaku w Chyrowej, żeby się upewnić. Zamknąć tę, nieznaną wcześniej, część trasy. Tak się złożyło, że ostatnie 15 km biegłam sama. Tak lubię. Koncentruję się na tym, co ważne. Myślę pozornie o sprawach błahych, kiedy jeść, pić, suplementować, jak stawiać kroki i którą stronę błotnistej kałuży wybrać do pokonania. Tymczasem umysł, na jakimś wyższym, nie do końca uświadomionym, poziomie analizuje dalej. Jeśli nie ma widoków, gór w swym rozmachu, jeśli zabraknie radości z ruchu, osypie się ze mnie do reszty, zostawiając sam ból, co mi pozostanie? Satysfakcja z dystansu? Czyżby? Zrobiłam już 110 km, wiem jak to jest. Ile godzin wysiłku jestem w stanie znieść bez uszczerbku na psychice? Abstrakcyjne, planowane 30, nabrało realności. Weryfikuję je do samotnych 20-24, co w przeliczeniu na dystans, w tym terenie i warunkach daje mi 100, najwyżej 120 km. Dalej nie chadza sens. Dalej mieszkają już potwory…


80. km :)
Kiedyś myślałam, że nie mam granic, sky is the limit i tym podobny bełkot… Dziś wiem, że dystans 150 km w górach nawet jest do zrobienia, ale w jakieś krótkie i ciepłe czerwcowe noce i wynagradzający wszystko, długi, słoneczny dzień. Nie dziś, nie teraz. Nie widzę w tym sensu. NIE CHCĘ. Ostatni szczyt i niespodzianka. Piotr czeka z aparatem, jedyny fotograf na zapomnianym przez innych 80-kilometrowym, trudnym, technicznym odcinku, uśmiecham się i przypomina mi się moja mantra: bieganie to ludzie i emocje, a nie cyferki. Zbiegam do Chyrowej na pełnej petardzie, oceniając stan zużycia organizmu na jakieś 60-70%, a tam reszta przyjaciół. W dobrym zdrowiu i z zapasem sił oddaję numer z uśmiechem: Dziękuję za uwagę :) 


To nie moje stopy, od moich różni je tylko brak uwalanych stuptutów :)
Rekin się zatrzymał. Zatrzymałam drogę pod własnymi stopami. I istnieję. Zeszłam z jednej, a mimo to pod moimi stopami pękami możliwości rozkwitają kolejne. Którą z nich wybrać? Tyle możliwości… Czasem mniej, znaczy więcej. Mogę wszystko. Ale czy chcę??








Post scriptum
Zrobić przyjacielowi urodzinowe przyjęcie-niespodziankę po 3 miesiącach spóźnienia i zobaczyć tę minę - bezcenne. Wrócić do ciepła, zupy dyniowej, sernika, tańców w piżamach do muzyki z YouTube'a i głupich żartów - tego nie znajdziesz ani w zimnym lesie, ani na żadnej mecie ;)

Foto: Landszafty - Michał Wójtowicz; Cała reszta, Samo mięso życia - Fotografia Piotr Oleszak

  
Nasza własna dyniowa


ciepło


Sernik, zwany tortem

Sto lat!

Zaskoczony Bartek

Prezent na petardzie :)

Michał

Gosia

Jak się nie ma, co potrzeba, to się improwizuje

pogaduchy

piękne tango boso

wtorek, 7 czerwca 2016

XLPL EKIDEN - STREFA CHILLOUTU




 





KAROLINA


Jesteśmy tak różni jak tylko różni mogą być ludzie w różnym wieku, z różnym bagażem doświadczeń, różnej płci, z różnych światów: lekarz, dentysta, fotograf, profesor biologii, bankowiec, handlowiec i pracownik administracji uniwersyteckiej – zawsze zazdroszczę ludziom krótkich nazw zawodów ;) Wszyscy biegamy i uprawiamy inne sporty. Wszyscy przeżyliśmy jakieś tam sukcesy i jakieś tam porażki. I dobrze wiemy, że ani w wysokich, ani w niskich cyfrach wyników nie kryje się tajemnica biegania, tylko w ludziach i w emocjach. W niedzielę zajęliśmy 26 miejsce na 286 drużyn. Prawie złamaliśmy razem trójkę w maratonie. Każdy z nas pobiegł na tyle, na ile go było stać, albo więcej, albo mniej… Temperatura wskazywała jakieś tam cyferki. Spotkaliśmy dziesiątki ludzi, wypiliśmy sporą liczbę butelek piwa i cydru. Zjaraliśmy się na czerwono. To wszystko tylko dane. Tak serio, to wygraliśmy ten bieg. Nasza przyjaźń. Nasza radość. Nasz wysiłek dla drużyny. Nasza fantazja. Nasz sposób na bieganie. Na zabawę. Na bycie tu i teraz. Ze sobą. Fundacja Dar Szpiku otrzymała jakieś tam pieniądze, dobro płynie dalej. Stowarzyszenie NA TAK inne, z loterii, w której wygraliśmy 0 nagród, czym nikt się nie przejął, ponieważ mamy szczęście w przyjaźni i wygraliśmy już dawno temu siebie, a w niedzielę – kolejny piękny dzień wspomnień i pewność, że nie trzeba wielkich słów i deklaracji, a każdy i tak wkłada w tę naszą strukturę wszystko, co najlepsze. Bo jak nazwać wysiłek, nowego w naszych szeregach, Michała, który oprócz pierwszej dychy pilotował każdego z nas na ostatnim, najtrudniejszym, najgorętszym odcinku biegu, osłaniając od wiatru, który wiał prosto w twarz? Jak sprint Piotra, który na mecie musiał sprawdzić czy kostka brukowa jest równo położona? Jak lot Marcina na najdłuższym dystansie i ciągły doping dla reszty? Jak heroiczną piątkę Bartka, który niespełna dwa tygodnie temu przebiegł 100 km? Jak poświęcenie Gosi, która nas wszystkich logistycznie poogarniała? Jak doping zagraniczny Martyny, która nie mogła tym razem być z nami? Jak w końcu bohaterski finisz Johnsona, który prawie wycisnął mi łzy z oczu? Wszystko bez słów, planów, szumnych zapowiedzi i oficjalnych deklaracji, z serca. Tak strasznie się cieszę, że Was znam i mam koło siebie! Dziękuję za Ekiden, sztafetę przyjaźni i nie mogę się doczekać następnych kilometrów z Wami, Strefo Chilloutu !! Aloha! Luz, radość, hawajska koszula i pinacolada! Nagrody rozdajemy sobie sami :)

PIOTR



Ekiden był dla mnie jak tort urodzinowy – smaczny, wesoły, oczekiwany i "jedzony" z ważnymi dla mnie ludźmi. Każdy z nas codziennie biegając, trenując, pracując – je swoją porcję "zdrowych płatków", najczęściej w samotności. Płatki są jak najbardziej ok, budują nas, dają formę, jednak czasem nie ma sie na nie ochoty, czasem są trudne do przełknięcia, ale "jesz" je – robiąc trening, siedząc w pracy, odliczając godziny, minuty, kilometry. Jednak co jakiś czas pojawia się właśnie TORT, a w tę niedzielę był tort z cukierni EKIDEN, podzielony na 6 części, które pojedyncze nie miałyby takiego smaku, jak złożone w jedną całość – co przedstawiają medale, które wszystkie można połączyć. Lubię "torty”. Właśnie takie... z nimi :)

MARTYNA

Decyzja o wzięciu udziału w sztafecie Ekiden zapadła 2 miesiące temu , bez zawahania odpowiedziałam, wchodzę w to… Jednak nie dojechałam, a moja drużyna biegnie sztafetę około 600 km ode mnie… Niedziela. Słońce i u mnie, i nad poznańską Maltą. Niby nie biegnę z nimi, ale cały czas tam jestem. Bo drużyna, to drużyna. Nieważne gdzie, kiedy. Po prostu przyjaciele są zawsze.
Upał, bieg, słońce, ludzie, śmiech, piwo, uśmiech, żarty, taniec, przyjaciele, luz, Hawaje…. Czuję to! Wyjeżdżam na rowerze, pierwsza godzina, wiadomość… Śmiech, słońce… przyspieszam po pierwszej wiadomości od nich… Dzwonek… Wiadomość… jeszcze więcej sił. Wiatr, prędkość, wolność… Uświadomiłam sobie, że są ludzie, chwile, zdarzenia, uśmiechy, które wydają się daleko, a mimo wszystko dają moc, dają ogrom mocy! Czasem wystarczy, że są. Oni.

 

JOHNSON

Mój organizm ogarnia stres i wrogość gdy znajdzie się znienacka w otoczeniu "festynowym" – takie kalectwo... Dlatego propozycji udziału w Ekidenie nie przyjąłbym, gdyby nie prestiżowy skład drużyny i jego nieszablonowa, wyzywająca nazwa. Do tego aura bezpieczeństwa oraz entuzjazm wobec zdarzeń losowych, niezależnie od ich skali, które emanują z osobowości Pani Kapitan, przekonały mnie, żeby swoje ograniczenia poddać próbie uzdrawiającego oczyszczenia. Nie, wraz z wczesną wiosną nie wszedłem w reżim treningów mentalnych, aby drogą siłową podołać temu zadaniu. Nie dopuściłem również do siebie pokusy minimalizacji terapeutycznego szoku przez przygotowanie szybkości biegowej, aby przemknąć wśród tłumu w jak najkrótszym czasie. Po prostu otwarłem się na nowe doświadczenie, a ono przemieniło moje lęki w dumę (fajny tekst, chyba go użyję na swoim blogu, to co, że nie mam) Przyznaję, pomarańczowa koszula pokryta hawajskim wzorem oraz czerwona czapka traktorzysty pozwoliły mi ukryć swoją wrażliwą naturę cielesną i duchową przed bezpośrednią konfrontacją ze spojrzeniami Ekidenowego tłumu. Jedynie na mecie nie udało mi się już ukryć uśmiechu słodkiego zwycięstwa. Dziękuję Pani Kapitan, Gosi oraz grupie męskiego wsparcia terapeutycznego, którzy robili, co mogli i nikt nie ma prawa wymagać od tych szlachetnych osób czegoś więcej niż to co okazali, a co wszyscy obecni nad Maltą mogli zobaczyć, czy tego chcieli czy nie.

BARTEK

Po nieudanym Gwincie, po wielu godzinach przepracowanych w przestrzeni około-zębowej, po naprawdę szalonym okresie przedślubnym, nastąpiło to, co nastąpić musiało. Chillout !! I to po japońsku z hawajską nutką w tle. A jak to było ? A było to tak… Jak zwykle wspaniałe rzeczy dzieją się dzięki wspaniałym ludziom. Nasza Kapitan in Motion widząc, jak małe lub mniejsze nieszczęścia goniły nas po różnych startach lub pozabiegowo, zebrała nas do kupy i postawiła jeden warunek – dobra zabawa. Podziałało lepiej niż Schokobonsy (które wszak działają bardzo dobrze). Narobiła się w kuchni, stworzyła milion kulinarnych cudów świata i jak zwykle miliardy kilowatów dobrej energii. Kto zna, ten wie. Akumulator mentalny ładuje kobieta lepiej niż siedmiotysięcznik. Dzień był piękny. Dopisało wszystko. Nikt nie zaspał, nikt nie nawalił, auto zadziałało i było pysznie. Wszelkie moje kalkulacje, sprawdzane kilka razy pokazują, że każdy wykonał zadanie przedbiegowe na minimum 274 % tego , co planował wcześniej. Gosia – ostoja spokoju i sam miąższ sportu wodnego – moje natchnienie… Marcin Łuczak – teoria treningu i praktyka biegu. Do tego z wyglądem, jak trzeba i całą resztą też. Johnson – mentor the freshmaker – jedyny z nas, który do końca wiedział, co się tam dzieje i jak. Posiada spokój różokrzyżowców i skuteczność hiszpańskiej inkwizycji. Dzięki niemu nie spaliłem biegu przed startem… ani po mecie. Piotr Oleszak Fotografy. Człowiek instytucja. W każdej nanosekundzie wiedział, co robi, i jeszcze wiedział, co reszta ma robić i jak tańczyć. Ten Gość wie wszystko. Drużyna miała także suport z zagramanicy. Międzynarodowy charakter uszlachetniała Martyna Chlebosz – niewidzialna moc popychająca naszą klasę na wyżyny skuteczności. Sam bieg, to już legenda, a jak legenda to i element baśniowy musi być. Wielki, niezapomniany, jedyny w swoim rodzaju i bardzo wyszukany patronat nad tym elementem objął Michał Linkowski. Element baśniowy wkroczył już przed startem, więc potem było tylko z górki. Master Michał przytaszczył całą arkę bardzo wyszukanych dzieł dobrobytu chmielowego i ujął mnie tym tak bardzo, że pobiegłem pierwsze 12 metrów za szybko i musiałem się napić wody na 18 metrze biegu. Czułem się, jak w bajce. Nogi same niosły, więc tu nie ma co się rozpisywać Vśr = 4.07 km/min i tyle w tym nudnym, obieganym temacie. Patron arki wyczuł, że jego moc działa tak, jak trzeba, albo nawet bardziej i pomógł mi odnaleźć metę, bym nie musiał błądzić, a w bajkach takie rzeczy też mają miejsce. Pomagał mi z dobry km lub dwa. Cóż jeszcze można dodać – wygraliśmy, a potem jeszcze raz i tak kilka razy z rzędu. Pozostałe drużyny próbowały trzymać nasze tempo i za to wielki szacunek, ale nie dali rady. To był nasz dzień. Zwycięstwo w pięknym hawajskim stylu. Jeśli spytacie w jakiej konkurencji wygraliśmy, to znaczy, że nie lubicie czytać baśni… Love2UAll - raBIEGA.

MARCIN


W sztafetach najbardziej lubię to, że każdy daje z siebie wszystko dla drużyny – nikt nie biegnie na swój wynik, tylko na wynik całego zespołu i ostateczny wynik zależny jest od sumy cząstek. Suma cząstek składa się na jeden wynik niezależnie od tego, czy ktoś na swojej zmianie pobiegł szybciej czy wolniej – każdy z nas ma ostatecznie jeden, ten sam wynik. Na bieg przypadła mi druga, najdłuższa zmiana, co mnie nie cieszyło ze względu na ostatnie „nie lubienie się” z bieganiem. Założeniem naszej drużyny było, że biegniemy „na luzie”, ale wiedziałem że nie można totalnie odpuścić – nie mogę tego zrobić jako jeden z elementów sumy cząstek. Bieganie nad Maltą ma swój urok w tym, że jeśli wieje, to można być pewnym, że trzeba będzie się zmierzyć z wiejącym „wmordewindem”, który w połączeniu z ostrym słońcem nie był zbyt komfortowy. Pierwsze kółko było na „ukończenie”, a drugie to już odliczanie do końca zmiany. Ostatnie metry trochę zabawy i oddanie pałeczki Bartkowi po czym mogłem zacząć fiestę :) Kończąc moją zmianę widziałem, że na zegarze mamy czas 1:25, więc była szansa na złamanie 3h jako drużyna. Fajna była w tym momencie reakcja kolejnych osób na zmianach, które dały z siebie wszystko, żeby wykręcić jak najlepszy wynik. Motywacja i radość z wyników innych osób była dopełnieniem tego pięknego biegu :)



MICHAŁ
EKIDEN POZNAŃ, CZYLI PRZYPADEK GONI PRZYPADEK


Tego dnia miałem tylko przeprowadzić spokojne wybieganie, a skończyło się inaczej. A wszystko przez przypadek zapoznania kilku biegowych szaleńców. Okazało się, że zgłosili się na bieg sztafetowy w określonym składzie, jednak jak to w życiu bywa, plany lubią się zmieniać, więc zostałem uwzględniony pośród tej jedynej w swoim rodzaju ekipy. Dodatkowo zostałem podczaszym wydarzenia, które miało się odbyć już po biegu (w sumie to zaczęło się wszystko już podczas). Dlatego też stawiłem się w punkcie zbiórki jako pierwszy wraz z dwoma plecakami pobrzękującego ekwipunku… Zaraz po mnie pojawiła się znajoma twarz Piotra w nieznajomej, prążkowanej koszulce, na której brakowało tylko musztardy ;) W sumie to wszyscy pojawili się w dość niecodziennych strojach, mało kojarzonych z biegaczami… Obowiązkowe były wzorzyste koszule… Karolina wybrała sobie strój sama :P Sam bieg był w sumie bez historii… Może poza tym, że nikt nie miał się spinać, ale każdy dawał z siebie wszystko, by nie wyjść na miękką kiść. Wszyscy wpadali na zmianę wykończeni, w czym dopomogła pogoda w postaci upału sięgającego 28 stopni Celsiusza w cieniu. Wreszcie po ukończeniu swojej zmiany mogliśmy zacząć zaglądać do magazynku podczaszego, co jeszcze bardziej rozluźniło atmosferę ;) Mimo to każdy był w stanie wbiec na metę razem z Jonsonem. Niektórzy, dzierżąc już w ręce solidne szklane butelki… Dalsza część pikniku przebiegła w głośnej atmosferze wraz z rozmowami, które mogą zostać opublikowane dopiero po 22. To był dobry dzień! :)


 GOSIA - dobry duszek, anioł stróż i siła spokoju :)












Foto: Fotografia Tomasz Szwajkowski, Dariusz Niedzielski, KN