czwartek, 3 grudnia 2015

POWROTY. ŁEMKOWYNA


POWROTY. ŁEMKOWYNA















„-Ale jak można odejść od czegoś i jednocześnie do tego wrócić?
 - Z łatwością – wyjaśnił kot – Wyobraź sobie kogoś otaczającego świat. Zaczynasz odchodzić od jednego miejsca i w końcu do niego wracasz.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)


Zanim zaczniesz czytać, załóż słuchawki na uszy i wejdź w świat moich emocji podczas tej niezwykłej przygody: Sigur Rós - Dauðalogn
Teraz chodź ze mną...

Łemkowyna. Bieg, którego miało nie być. Wykruszyli się wszyscy zapowiadani kompani. Została ostatnia nadzieja: Bartek – podobny rytm na Foreście, podobna, niezbyt wygórowana, jesienna forma, podobne wspólne plany rzeźnickie, należałoby się sprawdzić. Kilka treningów przed - „mordercze jednostki treningowe” - postanowiliśmy spróbować. Do Chyrowej, malutkiej wsi w Beskidzie Niskim, jedziemy nieziemsko zatłoczoną i zakorkowaną autostradą. Byłaby to męka, gdyby nie towarzystwo: Gosia Bartkowa – czołówka krajowa w amatorskim pływaniu długodystansowym i Martyna – królowa triathlonu. Śmiech, rozmowy, żarty, późnym wieczorem dojeżdżamy na miejsce. Biuro zawodów już nieczynne, to będzie krótka noc, bo weryfikacja sprzętu i odbiór pakietów dopiero rano. Szykujemy ubranie i sprzęt, nie ma czasu na stres, idziemy spać. Śpię krótko, po dwóch godzinach zaczynam się kręcić, szykować, ubierać. Przygotowuję owsiankę na śniadanie. Czwarta rano, budzi się reszta. Zbroimy się, jemy śniadanie, idziemy do biura zawodów. Piąta. Ratownicy dokładnie sprawdzają sprzęt. Wszystko w porządku, zostaliśmy zweryfikowani, prawdziwe z nas ultrasy! Można wracać do łóżka – nie spać, ale wyciągnąć się, skupić, unieść wysoko nogi, które od 7.00 będą pracować na oko, jakieś 11-12 godzin. Leżę, słucham muzyki i uśmiecham się. To będzie piękny dzień!

Zbiórka na starcie. Znajome twarze: Kasia Benedykcińska, Grzesiu Łuczko – polecą pięknie. Kilka nieudanych fotek, żartów, życzenia powodzenia, uściski od Gosi i Martyny. 7.00, odliczone: JAZDA !!! Początek dziki, za szybko – wszyscy rwą przed siebie jak na dychę. Prrrrrrr!!! Szaleni!
Odcinek do pierwszego punktu w Lubatowej jest dość ciekawy: spore różnice wysokości, największe błoto. Mozolne wspinanie się, jeszcze w podbiegach i dzikie szarże na zbiegach. Uwielbiam to. Uwielbiam miękkie lądowanie w błocie. Kontrolowane poślizgi i te mniej kontrolowane też, bo zabawne, wyginając ciało w najdziksze pozy, przypominające, że ma się gdzieś głęboko mięśnie, o których istnieniu nie miało się pojęcia, służące nie tylko do biegania, ale do trzymania pionu. Gwałtownie rosnąca świadomość ciała. Gęsty las, liście szeleszczące pod stopami, pierwsze zmęczenie. Zachwycam się wszystkim w samotności, bo Bartek gdzieś pognał. Może go jeszcze dogonię… 
Biegnę i rozpoznaję każdy fragment trasy. Jest inaczej niż w ubiegłym roku, cieplej, nie ma szronu na Cergowej, ale poza tym nic (!) się nie zmieniło. Te same głazy, drzewa, wydeptane ścieżki, odcinki błota, kościół-pustelnia w górach, nawet ci sami parafianie sprzątają teren kościoła w Lubatowej, dokładnie jak przed rokiem, w ten sam sposób pozdrawiając biegaczy. Mam olbrzymie i uzasadnione deja vu. Są plusy – wiem, kiedy będzie pięknie. I minusy – wiem też kiedy będzie bolało…

 











 









Na punkcie w Lubatowej odnajduje się Bartek, co sprawia mi olbrzymią radość, mimo, że lubię biegać sama. Niestety, nie ma zapowiadanych kanapek, czuję, że na ciastkach i batonach nie pofrunę. No nic, nie ma się co ociągać, ruszamy na trasę. Malownicze leśne szczyty: Żabia (549), Przedziwna (552) – Iwonicz-Zdrój rozkrojony niczym tort, szerokim korytem Iwoniczanki. Warstwowe skały robią na mnie nie mniejsze wrażenie niż przed rokiem. Dalej Sucha (611), Mogiła (666) i piękny zbieg do Rymanowej-Zdroju, gdzie nieformalny punkt z żywym dopingiem zorganizował producent lokalnej mineralki. Pijemy po kubku i pędzimy dalej. 
Długi, trudny, bo nudny dość fragment między Działem (674) a Kopcem (634), następnie długi i boleśnie twardy odcinek asfaltowy do Puław Górnych, gdzie – wiem to z góry – będzie dobre jedzenie. Nie mylę się. W stacji narciarskiej Kiczera Ski paruje gorąca zupa dyniowa, razem z pieczonymi ziemniaczkami rekompensuje mi braki energetyczne, a ciepła, życzliwa atmosfera i uśmiech od każdego z wolontariuszy jest dodatkową strawą dla ducha. Bardzo lubię ten punkt. Podziwiam klasę i doświadczenie, z jakim pracują ratownicy. Podczas uzupełniania bukłaka zagadują o samopoczucie, patrzą w oczy. Dyskretnie badają stan zawodników, obserwując sposób, w jaki stawiają kroki. Oni obserwują biegaczy, ja ich. Bardzo mi się taki sposób opieki medycznej podoba. Ale szkoda czasu, trzeba ruszać dalej. Najpierw marsz dla spokoju żołądka, po chwili czuję, że organizm zareagował na posiłek, zaczynamy biec. Miedzy 40. a 50. kilometrem nabieram wiatru w żagle. Jest niewymownie pięknie! Wysokie słońce, ciepło, feeria jesiennych kolorów – żółto-pomarańczowe liście, gładkie pnie drzew, czerwień dzikich jagód w ciemnozielonym poszyciu.
 
„Niebo miało barwę czystego błękitu. Koralina widziała też drzewa, a za nimi zielone wzgórza, które ciągnęły się aż po horyzont, rozpływając się w fiolecie i szarości. Nigdy wcześniej niebo nie było tak bardzo niebem, a świat tak bardzo światem. (…) Nic – pomyślała – nie mogłoby być bardziej interesujące”.
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

 
 Biegniemy granią: Skibce (778) – Smokowiska (719). Po lewej i prawej stronie wzburzone morze złota, to jesienne grądy na wzgórzach po horyzont. Im dalsze, tym głębiej zanurzone w słonecznej jesiennej mgiełce. To niewątpliwie ten fragment biegu, kiedy widoki wynagradzają wszystko, każdy krok i ból, i skurcz. Osiągamy 50. kilometr i nagle lekkim krokiem w skocznych podbiegach mija nas Bartek Gorczyca na swoim 130. kilometrze. Naprawdę, widząc go w ruchu, zrozumiałam wszystkie jego osiągnięcia. Chciałabym tak lekko biec choćby na dychę. Uśmiechać się, rozmawiać, nie gubić rytmu i tempa. Spojrzenie na zegarek. Wiemy, że patrzymy na zwycięzcę, który zmasakruje rekord trasy 150 km. To nie koniec niespodzianek. 

Na Wilczych Budach (759) wita nas najbardziej klimatyczny punkt odcinka. Nastawiony na biegaczy 150-tki, ale życzliwy dla wszystkich. Dwa namioty, ognisko, herbata z cytryną z metalowego dzbanka, gotowana na ogniu. I kolejne dwa słoneczne uśmiechy ludzi, którym się chce. Z żalem żegnamy to ciepłe miejsce i z zapachem ogniska w nosie biegniemy dalej. Wkrótce Tokarnia (778), a za nią – nastawiam Bartka – najbardziej epicki, prawie 3-kilometrowy zbieg trasy. Rzucam tylko: „Kto hamuje, ten przegrywa!” I puszczam się w dół. Zbiegając, nigdy nie patrzę bezpośrednio pod nogi, tylko kilka metrów dalej, oceniam i planuję trajektorię lotu. Nogi posłusznie stosują się do rzucanych z wyprzedzeniem poleceń. Osiągam ten stan, kiedy wiem, że biegnę za szybko, zaczynam się trochę niepokoić, czy nogi nadążą. Nadążają. Bartek dzielnie siedzi mi na ogonie. Nie lubi takich zbiegów, ale pilnuje, żebym mu za daleko nie uciekła. Pod górę jest odwrotnie. Idzie mocno, na doświadczeniu i treningu wysokogórskim, wtedy to moja ambicja zmusza mnie do większego wysiłku, żeby mi za daleko nie odskoczył. Ale teraz zbiegamy, mijamy ok. 30 osób. Pod koniec tego odcinka mało kto wytrzymuje to tempo, przyspieszenie i nacisk grawitacji. Większość mocno hamuje, obciążając, zmęczone przecież podejściami, uda. Tak się nie robi, ja tak nie robię. Na dole, na punkcie w Przybyszowie witają nas oklaskami. Wpadamy z impetem. Pijemy colę, jemy jakieś ciastka, orzeszki, ruszamy dalej. Nie potrzebujeę długiego odpoczynku, chwila marszu na podejściu pod Spaloną Górę (682) i znowu bieg. 

Ostatni 15-kilometrowy odcinek, większość zawodników słabnie, ja się rozpędzam. Czuję jakąś dziwną moc. Mocne, szybkie podejścia, dzikie zbiegi. Jestem szczęśliwa. Zmęczona, ale w swoim żywiole, znowu wyprzedzamy dziesiątki osób. Niektórzy próbują walczyć. Lubię te zrywy, przeskakiwanie o pozycję. Pozwalam się wyprzedzać, ale siedzę na ogonie, wiem, że stać mnie na więcej, ale prowadzę jeszcze grę psychologiczną, zabiegam cię – myślę sobie – a kiedy osłabniesz w walce o utrzymanie tych dwóch metrów przede mną, wykorzystam to bezwzględnie i z uprzejmym „przepraszam” zniknę ci w gęstwinie drzew. Ha! Bawię się! Jest idealnie! Jakoś tak szybko mija mi ten odcinek, zupełnie inaczej niż rok temu. Na ostatniej otwartej połoninie, kombinuję coś przy plecaku, wpadam w poślizg i rozjeżdżam się z przyklękiem i podporem w błotnej mazi. No, musiała być gleba! Musiała! Dla zasady i podtrzymania dobrej opinii o tym biegu. Taka piękna poniewierka! Nie ma co zwalniać, prujemy na ostatni zbieg. To już jest naprawdę desperacki akt, wycinamy jeszcze kilkanaście osób. Wypadamy z lasu do Komańczy. Nienawistny, płaski asfalt. Szybki marsz dla złapania oddechu. Tak szybki, że idąc wyprzedzamy kilka „biegnących” osób. 

Wyrównujemy oddech na kozacki finisz. Trzymając się za ręce, wbiegamy na metę przy głośnym aplauzie Gosi i Martyny. 10 godzin, 45 minut. Nie wierzyłam, że po takim sezonie zrobię to w tym czasie! Tylko pół godziny gorzej niż w zeszłym roku, przy dość wyraźnym odpuszczeniu początku i walce o utrzymanie stałego ruchu w przód. Hmmm… Trzeba to przemyśleć, ale jeszcze nie teraz. Teraz uściski, medale, zdjęcia, ciepło ogniska, meldunkowe telefony do najbliższych, posiłek. Pogaduchy z szybszymi znajomymi: Kuba Krause opowiada o sukcesie Grzesia Łuczko, w takich chwilach radości zapominam, że sama biegłam. Jakie dobre wieści! Cieszę się.

Jestem zmęczona. Bardzo przyjemnie zmęczona. Uda twarde, stopy mrowią, mięśnie brzucha mocnym pancerzem trzymają rozkołysane całym dniem bujania wnętrzności, płuca wracają do normalnych rozmiarów, krew zwalnia, serce na jałowym biegu. Oczy pod powiekami szukają wytchnienia po jesiennym kalejdoskopie barw, kształtów i faktur rzeczywistości, na skórze białą solą krystalizuje się pot. Wracam do siebie stałej. Tak mocno czuję, że żyję. Uwielbiam ten trud. Kocham ten stan.

„Nic się nie zmieni. Wrócisz do domu i znowu się będziesz nudzić, rodzice cie będą ignorować, nikt nie będzie cię słuchał, nie tak naprawdę. Jesteś zbyt bystra i zbyt cicha, by mogli cię zrozumieć. Nie potrafią nawet zapamiętać twojego imienia.
- Zostań tu z nami (…) My będziemy cie słuchać, bawić się z tobą, śmiać. Twoja druga matka stworzy nowe światy, które będziesz mogła badać, i każdej nocy, gdy skończysz, zniszczy je, robiąc miejsce kolejnym. Każdy dzień będzie lepszy, jaśniejszy niż poprzedni. Pamiętasz swoje zabawki? A teraz wyobraź sobie taki świat, stworzony wyłącznie dla ciebie.
- Czy będą w nim szare mokre dni, kiedy sama nie wiem, co ze sobą począć, nie mam nic do czytania i oglądania, nie mogę nigdzie pójść i czas wlecze się okropnie? – spytała Koralina.
Ukryty w cieniu człowiek odparł: - Nigdy!
- A paskudne obiady, zrobione według przepisów, z czosnkiem, estragonem i fasolką szparagową?
- Każdy posiłek będzie prawdziwa ucztą – wyszeptał głos spod kapelusza starca – Będziesz mogła napawać się wszystkim, co lubisz najbardziej.
- A czy dostanę jaskrawozielone rękawiczki i żółte kalosze w kształcie żab?
 - Żab, kaczek, nosorożców, ośmiornic, czego tylko zapragniesz. Każdego ranka będzie czekał na ciebie nowy świat. Jeśli tu zostaniesz, damy ci wszystko, czego tylko chcesz.
Koralina westchnęła.
- Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? – rzekła – Ja wcale nie chcę wszystkiego, czego pragnę. Nikt tego nie chce. Nie tak naprawdę. Co to za zabawa dostawać wszystko, o czym się  marzy tak po prostu? Wtedy to nic nie znaczy. Zupełnie nic.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

Zostań jeszcze chwilę, wsłuchaj się w smyczek na strunach elektrycznej gitary i ten hipnotyzujący rytm: Sigur Rós - Varúð


Wracamy w absolutnej ciemności, gęstej jeszcze mgłą, wyłażącą kłębami z pobocza, z lasu. Na uszach gra mi Sigur Ros, Róża Zwycięstwa z dalekiej Islandii, tak bardzo tu jednak na miejscu. W ten sposób dyskretnie świętuję moje osobiste zwycięstwo nad opornym ciałem i duchem. W świetle reflektorów istnieje tylko wąski kawałek drogi i dzikie zwierzęta. Ruchliwy lis i spotkanie wieczoru – olbrzymi jeleń z imponującym porożem, stojący przy drodze, czarne błyszczące oczy, nieruchomy. Lekko horrorystycznie. Na szczęście unosi się dumą, odwraca i godnie odchodzi w las. Jedziemy dalej. Do tymczasowego domu, do Chyrowej, do ciepłej wody i wygodnego łóżka. Do prostych szczęść. Na zmęczeniu śpię jeszcze gorzej niż na podnieceniu. Rano, po jajecznicy, która smakuje tak dobrze tylko kilka razy w roku, z domowym chlebem od naszej gospodyni w bagażniku, wracamy do Poznania. Drogi nie pamiętam. Większość przespałam. Puściło. Tak się cieszę, że jednak to zrobiłam. Łemkowyna to szczególny bieg dla mnie. Dużo ustawia na zimę i przyszły sezon. Dotarliśmy się z Bartkiem. Można myśleć o Rzeźniku i… ach! Czy mówić to głośno? Czy marzyć tylko o 150 km wśród zimnych łemkowskich duchów w przyszłym roku?

Co mi dają góry?! Dlaczego tu wracam? To zupełnie inny stan skupienia. Kiedy biegam w górach zamyka się nade mną jakaś sfera, jestem w innym świecie, na innej planecie. Zrywam łączność ze światem codziennym, ruchliwym, znanym, ze stanu permanentnej kontroli przechodzę na autopilota. Reaguję instynktownie na przyrodę, pogodę, własny organizm. Nie czuję presji, umiem słuchać i słyszeć siebie. Świadoma część rozumu ogarnia pojęcia głodu, zimna, pragnienia, zmęczenia, tempa, czasu, trasy. Nieświadoma płynie w doskonałej łączności z naturą. Opuszczam je z trudem i żalem, ale jednocześnie z radością, że wracam do chaosu, w którym za nimi zatęsknię, by kolejny raz powrócić do gór takich samych, a jednak innych, bo zmienię się ja sama i moje ich postrzeganie.

„Czasami, gdy Koralina marzyła, że bada Arktykę, puszczę Amazonki czy najczarniejszą Afrykę, zdarzało jej się zapomnieć kim jest. Dopiero, gdy ktoś potrząsnął nią bądź wymówił jej imię, powracała z odległości miliona mil i w ułamku sekundy musiała sobie przypomnieć, kim jest, jak się nazywa i co to za miejsce.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa 2009)

Taka rozkmina…

Przepięknymi fotografiami dzielę się dzięki talentowi Julity Chudko, Jacka Deneki, In Art Radosława Denisiuka i Karoliny Krawczyk. Jest też kilka moich niewypałów ;)