czwartek, 16 lutego 2017

40





„Dziwna rzecz z tymi rzekami i drogami – rozmyślał Ryjek. – Widzi się je, jak pędzą w nieznane, i nagle nabiera się strasznej ochoty, żeby samemu też się znaleźć gdzie indziej, żeby pobiec za nimi i zobaczyć, gdzie się kończą…” (Tove Jansson, Muminki)

No i jest. Moja własna. Okrąglutka. Czterdziestka. Dzień jak co dzień. Tylko milszy, bogatszy w piękne życzenia, serdeczne rozmowy i mnóstwo śmiechu. Co roku ze zdziwieniem stwierdzam, że cudownie mieć urodziny. Ich liczba jest obojętna, choć tym razem bardzo symboliczna. Biorąc bowiem pod uwagę rodzinną genetykę i wszelkie dobre prognozy oraz apetyt na życie, mogę ją traktować trochę jak półmetek. A każdą drugą połowę dystansu zawsze lubię bardziej i delektuję się świadomiej.

Żadne urodziny nie smakowałyby jednak w samotności i to ci, z którymi je spędzamy nadają im tak naprawdę sens i wartość. Co roku dmuchając w ogień świeczek, myślę o jedynym i najważniejszym dla mnie życzeniu. Darze przyjaźni i miłości. To obecność najbliższych sprawia, że posiłek smakuje, bieg cieszy, osiągnięcia dają satysfakcję, a niepowodzenia i błędy rozmywają się szybciej w mgle przeszłości, bo okazuje się, że nikt nie przykłada do nich takiej wagi, jak my sami. Radość i szczęście ciepłem rozsadza serce, a śmiech wytacza łzy z oczu i uruchamia zakwasy w policzkach.
Czego nauczył mnie ten rok? Kolejny rok podróży zwanej życiem i codziennych lekcji tegoż? Obserwowania ludzi i zjawisk, moich wewnętrznych analiz i prób stawiania tez, porządkowania chaosu świata?

Nauczył mnie dużo o walce i kompromisie. Ten drugi aspekt wydał mi się ciekawszy. Żyjemy w czasach walki. Ostrej walki politycznej, walki o wolność, o pozycję zawodową, o kolejne – wysoko wyznaczane – cele. Każda informacja z kraju i ze świata wymusza projektowanie własnej postawy, własnego światopoglądu. O każdym wydarzeniu, trendzie, modzie, diecie należy mieć wyrobione zdanie. Skoro tylko otwieramy oczy, musimy być gotowi na agresywne informacje zewsząd i czające się w ich tle pytanie: A ty co o tym myślisz? Co wybierzesz? Gdzie staniesz? I tak, jak pewne wybory są nieuniknione ze względu na konieczność moralną, historyczną czy polityczną, tak wiele z nich fundujemy sobie z rozpędu sami, popadając w skrajne uogólnienia. Nie jesz mięsa przez miesiąc, a więc zostajesz wegetarianinem. Pływasz, a więc rzuciłeś bieganie. Lubisz siłownię, a więc dyskredytujesz inne sporty. Nosisz brodę, więc jesteś hipsterem. Wyjeżdżasz w ferie na narty, a więc jesteś trendy. Szufladkujemy innych i z rozpędu szufladkujemy siebie. Walczymy. Ciągle ze wszystkim walczymy. Z własnym opornym ciałem, które lubi czekoladę i wylewa się z jeansów, a przecież tyle w nie zainwestowaliśmy karnetów i sportów. Z własnym umysłem, któremu wmawiamy, że życiówka w maratonie to jest to, o czym marzymy i zmuszamy się do każdego treningu. Ze znajomymi, którzy po prostu widzą świat inaczej i naprawdę niewiele ich interesuje to, czy udało ci się wyjść dziś na trening czy nie. Pułapkami zastawiamy własną drogę. Tymczasem istnieje takie piękne zjawisko jak kompromis. Pojednanie ze sobą. Pogodzenie własnych celów i możliwości. Płynna aktualizacja planów i oczekiwań do możliwości i okoliczności. Kompromis jest zwycięstwem. Tak to widzę. Ratuje to, co już osiągnięte przed nieuchronnie grożącym wszystkim nadużyciom, przeciążeniem. Katastrofą.



Jak trzcina, która się ugnie przed burzą, a przetrwa. W przeciwieństwie do twardo stojącego drzewa, które poddane kolejnej i kolejnej próbie, w końcu się złamie. Wolę być liściem na powierzchni rzeki, niesionym przez wydarzenia i okoliczności, niż twardą skałą, która nie ruszy się z miejsca przez stulecia. Liść przynajmniej doświadczy podróży, przygody, zmiany. Zmiany są dobre, jeśli płyną z serca i przekonania. Również zmiany myślenia. Wybicie się z uporu, przebrzmiałych haseł, idei czy zależności od ludzi, które tracą kolejno wszystkie swoje argumenty, aż pozostanie jeden jedyny – poczucie bezpieczeństwa w dobrze znanych granicach. Z czasem te granice stają się więzieniem, a my więźniami pewnych idei. Tymczasem to za prawdą warto iść. Zgodę ze sobą celebrować. W własnym ciałem, umysłem, duszą. Stymulować, rzucać wyzwania, rozwijać się, ale nigdy kosztem wewnętrznej integracji. Myślę, że czasem lepiej nie mówić o szumnych celach, atrakcyjnych wyzwaniach, pozostawić sobie intymność tej drogi. Bo po pierwsze niewiele osób tak naprawdę obchodzą nasze plany, szybciej ich efekty; a po drugie im bardziej skupiamy się na procesie rozwoju czy to fizycznego, emocjonalnego czy duchowego, tym głębsza jego intensywność, tym większa jego wartość, tym cenniejsze doświadczenie i prawdziwsza satysfakcja na jego końcu. Nie rozpaczać, kiedy celu nie uda się osiągnąć w jednym etapie, nie tłumaczyć nikomu z potrzeby przerwy, albo zmianie myślenia. Dać sobie prawo zarówno do własnych zwycięstw, jak i porażek, a co najważniejsze – własnych kompromisów.
 
Przeczytałam gdzieś niedawno, że niezawodni amerykańscy naukowcy dowiedli, że osoby publikujące na portalach społecznościowych zdjęcia fitnesowo-sportowe podkreślające ich tężyznę fizyczną są osobowościami narcystycznymi. No też mi nowina. Zastanawia mnie jednak inny aspekt tej obserwacji. Żyjemy w czasach, kiedy narcystyczne są całe pokolenia, bo czy obnoszenie się ze swoimi osiągnięciami sportowymi, rodzinnymi, turystycznymi, czy jakimikolwiek innymi w Internecie, mówienie tylko o sobie, monologowanie, wieczne: „a ja”, „a moje”, „miałem gorzej”, „mam lepiej” nie jest rewersem tego samego medalu. Czy nie uskuteczniamy tego wszyscy? Wszędzie?

Nie dajmy się zwariować. Fb, Instagram, fotki i komentarze są fajne, dopóki w ich tle pozostajemy prawdziwi my, a nie nasze projekcje siebie samych. Chyba, że jesteście gwiazdami sieciowej architektury wizerunku, bo ja na pewno nie. I nie mam takich ambicji. Moją ambicją jest przeżyć życie dobrze, mądrze wygospodarować w nim miejsce na rodzinę i pasje, ambicje i kompromisy, przygody i bezpieczeństwo, pracę i zabawę, aktywność i wypoczynek i jak najmniej żałować, choć nawet żal czegoś uczy… Ale o tym może innym razem.

Tymczasem, jeśli pozwolicie, pozostanę mistrzynią nieregularnych wpisów na blogu, autorką zarówno spontanicznych, jak i wystudiowanych selfie z rąsi, oraz fotografką własnych butów w pięknych okolicznościach przyrody i bezczelnie sentymentalnych widoczków. Będę pisać te filozoficzne dyrdymały, na zmianę ze sprawozdaniami z biegów czy treningów. I nie będę miała z tego powodu nawet cienia zakłopotania, ponieważ wszystko, co robię – lepiej i gorzej, jest moje. Jest tym kompromisem, na który w danej chwili mnie stać.

Zawsze jestem szczęśliwsza, kiedy pragnę mniej, bo zamiast wydumanych pragnień, mam piękne życie, które przepływa mi pod nosem. Lepiej się puścić z jego prądem, niż patrzeć jak przepływa przez palce, bo tacy młodzi, piękni i silni jak dziś, nie będziemy już nigdy.

„No i skręcili w małą dróżkę. Była to wesoła dróżka, wijąca się to tu, to tam, jakby w podskokach, żwawo biegnąca w coraz to inną stronę, czasem nawet zawiązująca węzły sama na sobie – wszystko z radości. Taka droga nigdy się nie męczy i chyba nawet prędzej się nią idzie niż drogą prostą i nudną.” (Tove Jansson, Muminki, tłum. T. Chłapowska, Warszawa 2012)