niedziela, 30 października 2016

TAM, GDZIE MIESZKAJĄ POTWORY…


Dawajcie mi te kilometry!

Tegoroczna Łemkowyna, jak każda wcześniejsza, zmusiła mnie do zastanowienia się, po co biegam? Dlaczego wybrałam ten sport? Dlaczego góry, lasy, noc, zimno, deszcz i dzicz? Zmusiła mnie nie tylko wysiłkiem, przekraczaniem własnych ograniczeń, walką z materią ciała i przyrody, radością z ruchu i widoków, bo te argumenty znałam już z poprzednich z nią dyskusji. Tym razem przekonała mnie małą klęską. A jak to było, opowiem...


Paulina in Hawai - radosne spotkanie
 Jestem dość brawurową osobowością. To ani dobrze, ani źle. Po prostu tak mam. Jakiś czas temu wybiłam się na niepodległość z „perfekcjonizmu”, ciągłego planowania, konieczności posiadania kontroli nad swoim życiem, przewidywalności posunięć, które przynoszą złudne poczucie bezpieczeństwa. Bezpieczeństwo jest przereklamowane, nie istnieje naprawdę, życie zawsze potrafi zaskoczyć. Pokochałam niespodzianki, zdziwienia i doświadczenia: te przyjemne i te trudne, z których podnoszę się czasem nieco dłużej. Znacie mnie z wielu pozytywnych stron, ale – jak każdy – mam i te ciemniejsze. To praca z nimi daje prawdziwą siłę w życiu.


fot. Michał Wójtowicz
Bieganie ultra jest szeroką bramą poza strefę komfortu. W górach na 50. kilometrze wszystko nabiera ostrej wyraźności: ból, zmęczenie, radość, samotność, jedność z przyrodą, kamień w bucie i przemoczone do skóry ubranie, szczęście, miłość, tęsknota i rozczarowanie, pragnienie i głód, fizjologia i duchowość. To dlatego tak mnie to ciągnie, dlatego tak głośno woła. Każdą fizyczność przekuwam w górach w duchowość, każde wrażenie zmysłowe we wniosek, każdy oddech w argument, a krok w tezę, że prawda jest na wyciągnięcie ręki i zawsze warto żyć namacalnie, tu i teraz. Istnieje ślad, który mnie tu zawiódł, szlak naszkicowany na mapie życia. Istnieje jakaś potencjalność dalszych wyborów, najpierw kilka, potem coraz więcej rozwidlających się dróg. Którą wybiorę? To w tej chwili nieistotne, bo oto biegnę, wspinam się, stawiam nogę za nogą, nic innego się nie liczy. Tylko ruch. Ruch to życie. Rozwój, droga. Jestem jak rekin, którego skrzela musi obmywać woda. Moje stopy musi obmywać droga. Jeśli się zatrzymam, przestanę istnieć…


fot. Michał Wójtowicz
fot. Michał Wójtowicz
150 kilometrów. Czy wiecie jak to daleko? 5 tysięcy metrów w górę i w dół? Spróbujcie to sobie wyobrazić. Dołóżcie do tego 12-godzinną ulewę, która przemoczy najbardziej wodoodporne ubrania, a czego nie zmoczy, przepocisz od wewnątrz. Wyobraźcie sobie błoto, bardzo dużo błota, każde ilości błota. Wyobraźcie sobie wąską trawersową ścieżkę o lekkim kącie nachylenia, pokrytą – wyrobionym stopami innych biegaczy – błotem, na której trudno utrzymać równowagę, a każdy krok angażuje mięśnie całego ciała. I kiedy ścieżka ta wiedzie przez podmokłe łąko-bagna, a moje stopy nikną w wodzie po kolana. Wyobraźcie sobie strumienie, wezbrane po dwutygodniowych opadach, których lodowatą bystrość trzeba przekraczać nie raz czy dwa, 
a kilkanaście. Zwalone drzewa, które trzeba przeskakiwać i ostre podejścia, których nie dałam rady zrobić na raz, a czasem i na dwa, bo płuca zostały kilka metrów w tyle. Cudownie miękkie błotniste zbiegi, które bezwstydnymi cmoknięciami usiłują zessać buty ze stóp, więc w końcu zaciągam sznurówki tak mocno, że stopy drętwieją. Wyobraźcie sobie to wszystko w nocy, we mgle czy chmurze, która tuli się do mnie w swej wilgotnej czułości i daje odepchnąć jedynie na metr światła czołówki. Wyobraźcie sobie moją w tym wszystkim radość! Czystą radość z przygody, fabrykę sportowych endorfin na nocnej zmianie. Tak było! Śmiech z upadków towarzyszy, przekleństwa pod adresem kolejnych przeszkód, nowych odmian błota, chwile samotności podczas ucieczek, gdzie tylko ja i noc, i góry… I znowu radość rozmów z Bartkiem i Michałem, którzy mnie gonili i hamowali przed tak dużym wyzwaniem. Krótkie postoje na punktach, nie dłużej niż 5-10 minut, żeby nie ostygnąć, usta poparzone herbatą i gardło przeziębione colą, łapczywe kęsy kanapek podczas biegu. To jest magia ultra, której nie spłucze żaden deszcz. Trwa do ok. 60. km, kiedy tempo spada, rozmowy rzadsze, a myśli uciekają w przyszłość. Niedaleko. Zaledwie w kolejną noc. Tak ma ona wyglądać? Sto procent wysiłku i zero widoków? Czy będzie radość, kiedy zmęczone ponad 20-godzinnym wysiłkiem ciało wprowadzę w któryś z końcowych kilometrów? Czy dam radę sama, wiedząc, że moi towarzysze ze swoich powodów, nie będą mi mogli towarzyszyć? Czy tego chcę i dlaczego? Czy muszę sobie coś udowodnić? Czy może komuś? Czy warto napierać samotnie w zimną październikową noc? Czy więcej sensu jest w wieczorze spędzonym z przyjaciółmi przy kominku? Wszystkie odpowiedzi przyszły same i proste. 


fot. Michał Wójtowicz
Mimo wszystko postanowiłam dać sobie czas do przepaku w Chyrowej, żeby się upewnić. Zamknąć tę, nieznaną wcześniej, część trasy. Tak się złożyło, że ostatnie 15 km biegłam sama. Tak lubię. Koncentruję się na tym, co ważne. Myślę pozornie o sprawach błahych, kiedy jeść, pić, suplementować, jak stawiać kroki i którą stronę błotnistej kałuży wybrać do pokonania. Tymczasem umysł, na jakimś wyższym, nie do końca uświadomionym, poziomie analizuje dalej. Jeśli nie ma widoków, gór w swym rozmachu, jeśli zabraknie radości z ruchu, osypie się ze mnie do reszty, zostawiając sam ból, co mi pozostanie? Satysfakcja z dystansu? Czyżby? Zrobiłam już 110 km, wiem jak to jest. Ile godzin wysiłku jestem w stanie znieść bez uszczerbku na psychice? Abstrakcyjne, planowane 30, nabrało realności. Weryfikuję je do samotnych 20-24, co w przeliczeniu na dystans, w tym terenie i warunkach daje mi 100, najwyżej 120 km. Dalej nie chadza sens. Dalej mieszkają już potwory…


80. km :)
Kiedyś myślałam, że nie mam granic, sky is the limit i tym podobny bełkot… Dziś wiem, że dystans 150 km w górach nawet jest do zrobienia, ale w jakieś krótkie i ciepłe czerwcowe noce i wynagradzający wszystko, długi, słoneczny dzień. Nie dziś, nie teraz. Nie widzę w tym sensu. NIE CHCĘ. Ostatni szczyt i niespodzianka. Piotr czeka z aparatem, jedyny fotograf na zapomnianym przez innych 80-kilometrowym, trudnym, technicznym odcinku, uśmiecham się i przypomina mi się moja mantra: bieganie to ludzie i emocje, a nie cyferki. Zbiegam do Chyrowej na pełnej petardzie, oceniając stan zużycia organizmu na jakieś 60-70%, a tam reszta przyjaciół. W dobrym zdrowiu i z zapasem sił oddaję numer z uśmiechem: Dziękuję za uwagę :) 


To nie moje stopy, od moich różni je tylko brak uwalanych stuptutów :)
Rekin się zatrzymał. Zatrzymałam drogę pod własnymi stopami. I istnieję. Zeszłam z jednej, a mimo to pod moimi stopami pękami możliwości rozkwitają kolejne. Którą z nich wybrać? Tyle możliwości… Czasem mniej, znaczy więcej. Mogę wszystko. Ale czy chcę??








Post scriptum
Zrobić przyjacielowi urodzinowe przyjęcie-niespodziankę po 3 miesiącach spóźnienia i zobaczyć tę minę - bezcenne. Wrócić do ciepła, zupy dyniowej, sernika, tańców w piżamach do muzyki z YouTube'a i głupich żartów - tego nie znajdziesz ani w zimnym lesie, ani na żadnej mecie ;)

Foto: Landszafty - Michał Wójtowicz; Cała reszta, Samo mięso życia - Fotografia Piotr Oleszak

  
Nasza własna dyniowa


ciepło


Sernik, zwany tortem

Sto lat!

Zaskoczony Bartek

Prezent na petardzie :)

Michał

Gosia

Jak się nie ma, co potrzeba, to się improwizuje

pogaduchy

piękne tango boso

wtorek, 7 czerwca 2016

XLPL EKIDEN - STREFA CHILLOUTU




 





KAROLINA


Jesteśmy tak różni jak tylko różni mogą być ludzie w różnym wieku, z różnym bagażem doświadczeń, różnej płci, z różnych światów: lekarz, dentysta, fotograf, profesor biologii, bankowiec, handlowiec i pracownik administracji uniwersyteckiej – zawsze zazdroszczę ludziom krótkich nazw zawodów ;) Wszyscy biegamy i uprawiamy inne sporty. Wszyscy przeżyliśmy jakieś tam sukcesy i jakieś tam porażki. I dobrze wiemy, że ani w wysokich, ani w niskich cyfrach wyników nie kryje się tajemnica biegania, tylko w ludziach i w emocjach. W niedzielę zajęliśmy 26 miejsce na 286 drużyn. Prawie złamaliśmy razem trójkę w maratonie. Każdy z nas pobiegł na tyle, na ile go było stać, albo więcej, albo mniej… Temperatura wskazywała jakieś tam cyferki. Spotkaliśmy dziesiątki ludzi, wypiliśmy sporą liczbę butelek piwa i cydru. Zjaraliśmy się na czerwono. To wszystko tylko dane. Tak serio, to wygraliśmy ten bieg. Nasza przyjaźń. Nasza radość. Nasz wysiłek dla drużyny. Nasza fantazja. Nasz sposób na bieganie. Na zabawę. Na bycie tu i teraz. Ze sobą. Fundacja Dar Szpiku otrzymała jakieś tam pieniądze, dobro płynie dalej. Stowarzyszenie NA TAK inne, z loterii, w której wygraliśmy 0 nagród, czym nikt się nie przejął, ponieważ mamy szczęście w przyjaźni i wygraliśmy już dawno temu siebie, a w niedzielę – kolejny piękny dzień wspomnień i pewność, że nie trzeba wielkich słów i deklaracji, a każdy i tak wkłada w tę naszą strukturę wszystko, co najlepsze. Bo jak nazwać wysiłek, nowego w naszych szeregach, Michała, który oprócz pierwszej dychy pilotował każdego z nas na ostatnim, najtrudniejszym, najgorętszym odcinku biegu, osłaniając od wiatru, który wiał prosto w twarz? Jak sprint Piotra, który na mecie musiał sprawdzić czy kostka brukowa jest równo położona? Jak lot Marcina na najdłuższym dystansie i ciągły doping dla reszty? Jak heroiczną piątkę Bartka, który niespełna dwa tygodnie temu przebiegł 100 km? Jak poświęcenie Gosi, która nas wszystkich logistycznie poogarniała? Jak doping zagraniczny Martyny, która nie mogła tym razem być z nami? Jak w końcu bohaterski finisz Johnsona, który prawie wycisnął mi łzy z oczu? Wszystko bez słów, planów, szumnych zapowiedzi i oficjalnych deklaracji, z serca. Tak strasznie się cieszę, że Was znam i mam koło siebie! Dziękuję za Ekiden, sztafetę przyjaźni i nie mogę się doczekać następnych kilometrów z Wami, Strefo Chilloutu !! Aloha! Luz, radość, hawajska koszula i pinacolada! Nagrody rozdajemy sobie sami :)

PIOTR



Ekiden był dla mnie jak tort urodzinowy – smaczny, wesoły, oczekiwany i "jedzony" z ważnymi dla mnie ludźmi. Każdy z nas codziennie biegając, trenując, pracując – je swoją porcję "zdrowych płatków", najczęściej w samotności. Płatki są jak najbardziej ok, budują nas, dają formę, jednak czasem nie ma sie na nie ochoty, czasem są trudne do przełknięcia, ale "jesz" je – robiąc trening, siedząc w pracy, odliczając godziny, minuty, kilometry. Jednak co jakiś czas pojawia się właśnie TORT, a w tę niedzielę był tort z cukierni EKIDEN, podzielony na 6 części, które pojedyncze nie miałyby takiego smaku, jak złożone w jedną całość – co przedstawiają medale, które wszystkie można połączyć. Lubię "torty”. Właśnie takie... z nimi :)

MARTYNA

Decyzja o wzięciu udziału w sztafecie Ekiden zapadła 2 miesiące temu , bez zawahania odpowiedziałam, wchodzę w to… Jednak nie dojechałam, a moja drużyna biegnie sztafetę około 600 km ode mnie… Niedziela. Słońce i u mnie, i nad poznańską Maltą. Niby nie biegnę z nimi, ale cały czas tam jestem. Bo drużyna, to drużyna. Nieważne gdzie, kiedy. Po prostu przyjaciele są zawsze.
Upał, bieg, słońce, ludzie, śmiech, piwo, uśmiech, żarty, taniec, przyjaciele, luz, Hawaje…. Czuję to! Wyjeżdżam na rowerze, pierwsza godzina, wiadomość… Śmiech, słońce… przyspieszam po pierwszej wiadomości od nich… Dzwonek… Wiadomość… jeszcze więcej sił. Wiatr, prędkość, wolność… Uświadomiłam sobie, że są ludzie, chwile, zdarzenia, uśmiechy, które wydają się daleko, a mimo wszystko dają moc, dają ogrom mocy! Czasem wystarczy, że są. Oni.

 

JOHNSON

Mój organizm ogarnia stres i wrogość gdy znajdzie się znienacka w otoczeniu "festynowym" – takie kalectwo... Dlatego propozycji udziału w Ekidenie nie przyjąłbym, gdyby nie prestiżowy skład drużyny i jego nieszablonowa, wyzywająca nazwa. Do tego aura bezpieczeństwa oraz entuzjazm wobec zdarzeń losowych, niezależnie od ich skali, które emanują z osobowości Pani Kapitan, przekonały mnie, żeby swoje ograniczenia poddać próbie uzdrawiającego oczyszczenia. Nie, wraz z wczesną wiosną nie wszedłem w reżim treningów mentalnych, aby drogą siłową podołać temu zadaniu. Nie dopuściłem również do siebie pokusy minimalizacji terapeutycznego szoku przez przygotowanie szybkości biegowej, aby przemknąć wśród tłumu w jak najkrótszym czasie. Po prostu otwarłem się na nowe doświadczenie, a ono przemieniło moje lęki w dumę (fajny tekst, chyba go użyję na swoim blogu, to co, że nie mam) Przyznaję, pomarańczowa koszula pokryta hawajskim wzorem oraz czerwona czapka traktorzysty pozwoliły mi ukryć swoją wrażliwą naturę cielesną i duchową przed bezpośrednią konfrontacją ze spojrzeniami Ekidenowego tłumu. Jedynie na mecie nie udało mi się już ukryć uśmiechu słodkiego zwycięstwa. Dziękuję Pani Kapitan, Gosi oraz grupie męskiego wsparcia terapeutycznego, którzy robili, co mogli i nikt nie ma prawa wymagać od tych szlachetnych osób czegoś więcej niż to co okazali, a co wszyscy obecni nad Maltą mogli zobaczyć, czy tego chcieli czy nie.

BARTEK

Po nieudanym Gwincie, po wielu godzinach przepracowanych w przestrzeni około-zębowej, po naprawdę szalonym okresie przedślubnym, nastąpiło to, co nastąpić musiało. Chillout !! I to po japońsku z hawajską nutką w tle. A jak to było ? A było to tak… Jak zwykle wspaniałe rzeczy dzieją się dzięki wspaniałym ludziom. Nasza Kapitan in Motion widząc, jak małe lub mniejsze nieszczęścia goniły nas po różnych startach lub pozabiegowo, zebrała nas do kupy i postawiła jeden warunek – dobra zabawa. Podziałało lepiej niż Schokobonsy (które wszak działają bardzo dobrze). Narobiła się w kuchni, stworzyła milion kulinarnych cudów świata i jak zwykle miliardy kilowatów dobrej energii. Kto zna, ten wie. Akumulator mentalny ładuje kobieta lepiej niż siedmiotysięcznik. Dzień był piękny. Dopisało wszystko. Nikt nie zaspał, nikt nie nawalił, auto zadziałało i było pysznie. Wszelkie moje kalkulacje, sprawdzane kilka razy pokazują, że każdy wykonał zadanie przedbiegowe na minimum 274 % tego , co planował wcześniej. Gosia – ostoja spokoju i sam miąższ sportu wodnego – moje natchnienie… Marcin Łuczak – teoria treningu i praktyka biegu. Do tego z wyglądem, jak trzeba i całą resztą też. Johnson – mentor the freshmaker – jedyny z nas, który do końca wiedział, co się tam dzieje i jak. Posiada spokój różokrzyżowców i skuteczność hiszpańskiej inkwizycji. Dzięki niemu nie spaliłem biegu przed startem… ani po mecie. Piotr Oleszak Fotografy. Człowiek instytucja. W każdej nanosekundzie wiedział, co robi, i jeszcze wiedział, co reszta ma robić i jak tańczyć. Ten Gość wie wszystko. Drużyna miała także suport z zagramanicy. Międzynarodowy charakter uszlachetniała Martyna Chlebosz – niewidzialna moc popychająca naszą klasę na wyżyny skuteczności. Sam bieg, to już legenda, a jak legenda to i element baśniowy musi być. Wielki, niezapomniany, jedyny w swoim rodzaju i bardzo wyszukany patronat nad tym elementem objął Michał Linkowski. Element baśniowy wkroczył już przed startem, więc potem było tylko z górki. Master Michał przytaszczył całą arkę bardzo wyszukanych dzieł dobrobytu chmielowego i ujął mnie tym tak bardzo, że pobiegłem pierwsze 12 metrów za szybko i musiałem się napić wody na 18 metrze biegu. Czułem się, jak w bajce. Nogi same niosły, więc tu nie ma co się rozpisywać Vśr = 4.07 km/min i tyle w tym nudnym, obieganym temacie. Patron arki wyczuł, że jego moc działa tak, jak trzeba, albo nawet bardziej i pomógł mi odnaleźć metę, bym nie musiał błądzić, a w bajkach takie rzeczy też mają miejsce. Pomagał mi z dobry km lub dwa. Cóż jeszcze można dodać – wygraliśmy, a potem jeszcze raz i tak kilka razy z rzędu. Pozostałe drużyny próbowały trzymać nasze tempo i za to wielki szacunek, ale nie dali rady. To był nasz dzień. Zwycięstwo w pięknym hawajskim stylu. Jeśli spytacie w jakiej konkurencji wygraliśmy, to znaczy, że nie lubicie czytać baśni… Love2UAll - raBIEGA.

MARCIN


W sztafetach najbardziej lubię to, że każdy daje z siebie wszystko dla drużyny – nikt nie biegnie na swój wynik, tylko na wynik całego zespołu i ostateczny wynik zależny jest od sumy cząstek. Suma cząstek składa się na jeden wynik niezależnie od tego, czy ktoś na swojej zmianie pobiegł szybciej czy wolniej – każdy z nas ma ostatecznie jeden, ten sam wynik. Na bieg przypadła mi druga, najdłuższa zmiana, co mnie nie cieszyło ze względu na ostatnie „nie lubienie się” z bieganiem. Założeniem naszej drużyny było, że biegniemy „na luzie”, ale wiedziałem że nie można totalnie odpuścić – nie mogę tego zrobić jako jeden z elementów sumy cząstek. Bieganie nad Maltą ma swój urok w tym, że jeśli wieje, to można być pewnym, że trzeba będzie się zmierzyć z wiejącym „wmordewindem”, który w połączeniu z ostrym słońcem nie był zbyt komfortowy. Pierwsze kółko było na „ukończenie”, a drugie to już odliczanie do końca zmiany. Ostatnie metry trochę zabawy i oddanie pałeczki Bartkowi po czym mogłem zacząć fiestę :) Kończąc moją zmianę widziałem, że na zegarze mamy czas 1:25, więc była szansa na złamanie 3h jako drużyna. Fajna była w tym momencie reakcja kolejnych osób na zmianach, które dały z siebie wszystko, żeby wykręcić jak najlepszy wynik. Motywacja i radość z wyników innych osób była dopełnieniem tego pięknego biegu :)



MICHAŁ
EKIDEN POZNAŃ, CZYLI PRZYPADEK GONI PRZYPADEK


Tego dnia miałem tylko przeprowadzić spokojne wybieganie, a skończyło się inaczej. A wszystko przez przypadek zapoznania kilku biegowych szaleńców. Okazało się, że zgłosili się na bieg sztafetowy w określonym składzie, jednak jak to w życiu bywa, plany lubią się zmieniać, więc zostałem uwzględniony pośród tej jedynej w swoim rodzaju ekipy. Dodatkowo zostałem podczaszym wydarzenia, które miało się odbyć już po biegu (w sumie to zaczęło się wszystko już podczas). Dlatego też stawiłem się w punkcie zbiórki jako pierwszy wraz z dwoma plecakami pobrzękującego ekwipunku… Zaraz po mnie pojawiła się znajoma twarz Piotra w nieznajomej, prążkowanej koszulce, na której brakowało tylko musztardy ;) W sumie to wszyscy pojawili się w dość niecodziennych strojach, mało kojarzonych z biegaczami… Obowiązkowe były wzorzyste koszule… Karolina wybrała sobie strój sama :P Sam bieg był w sumie bez historii… Może poza tym, że nikt nie miał się spinać, ale każdy dawał z siebie wszystko, by nie wyjść na miękką kiść. Wszyscy wpadali na zmianę wykończeni, w czym dopomogła pogoda w postaci upału sięgającego 28 stopni Celsiusza w cieniu. Wreszcie po ukończeniu swojej zmiany mogliśmy zacząć zaglądać do magazynku podczaszego, co jeszcze bardziej rozluźniło atmosferę ;) Mimo to każdy był w stanie wbiec na metę razem z Jonsonem. Niektórzy, dzierżąc już w ręce solidne szklane butelki… Dalsza część pikniku przebiegła w głośnej atmosferze wraz z rozmowami, które mogą zostać opublikowane dopiero po 22. To był dobry dzień! :)


 GOSIA - dobry duszek, anioł stróż i siła spokoju :)












Foto: Fotografia Tomasz Szwajkowski, Dariusz Niedzielski, KN  




  
 

poniedziałek, 6 czerwca 2016

KAROLINA IN MOTION DOKRĘCA ŚRUBKĘ





 

  
Ultra GWiNT to nie bieg, to emocja, ruch, wiosna. To symbol początku lata. To stały punkt mojego kalendarza biegowego. To dziesiątki szczęśliwych kilometrów. To najprzyjemniejszy obowiązek biegowy – ultra w rodzinnych stronach pośród wybuchającej wiosną przyrody, odurzającego zapachu hektarów konwalii, obserwacji pracy rolników przy uprawie szparagów, świeżej zieleni liści na drzewach i trawy pod stopami, bezwzględnego błękitu nieba i wysokiego majowego słońca, kolorującego pierwszą czerwienią stęsknioną za nim skórę. To symbol życia, bo ruch to życie. Ruch roślin w górę ku słońcu i ruch biegaczy stale do przodu, do mety.



Po zeszłorocznej mistycznej 110-ce, w tym roku, pomimo dużych apetytów na 100 mil, zdroworozsądkowa 55-ka z rodzinnego Wolsztyna przez lasy i morenowe wzgórza do Nowego Tomyśla. Z 55-ciu różnych, ważnych dla mnie powodów, z których najważniejszym było postanowienie, że bieg ma być frajdą, przyjemnością, radością, piosenką, której melodię się pamięta, nie gubi, nuci całą trasę, nie poddaje się ciszy. Piosenką, którą będzie się nucić również po biegu, która poniesie przez cały sezon. Ciepłe hawajskie rytmy, duży luz w głowie, nogach  i „doopie”. Krótko mówiąc, „Aloha!” Sukienka, różowe okulary i hawajski daszek. W samo południe start z kolorowego Wolsztyna – słońce, jeziora, lasy! Pośród znajomych, życzliwych twarzy. Biegnę przez tereny, które pamiętają mnie-dziecko. Bielnik, zimą górka i sanki, latem podchody, Brajec – ryby z ojcem, grzyby z mamą, Kuźnica – wakacyjne kąpiele i pierwsze szlify pływackie. Biegnę i odradzam się na nowo. Przeżywam jeszcze raz swoje dzieciństwo, szczeniacką swobodę i wakacyjną wolność, brudną twarz i nogi, krople potu na skórze i kurz w kącikach oczu. Uśmiecham się do swoich wspomnień i wspinam na pierwsze piaszczyste górki, zbiegam, rozkładając ramiona. Za Kuźnicą kończy się kraina mojego dzieciństwa. Hic sunt leones. Las, kręta ścieżka, rzeczka. Przygoda.



Ooo, mrówka!  Mozoli się w swoim mikroświecie, targa kawałek kory i to zadanie jest dla niej całym światem. Co czuje, jeśli czuje? Myślę, że może być szczęśliwa, bo podejmuje wysiłek, ma zadanie, a u celu satysfakcję. Czy nie o to w każdym życiu chodzi? W każdym sporcie, pracy, relacji? O to, co można od siebie dać, pomnożyć przez wysiłek, radość i patrzeć jak zamienia się w satysfakcję. Pić, chce mi się pić. Piję. Biegnę. Noga prawa, lewa, prawa, lewa. Jakie to proste. Odbicie. Lot. Czasem lżejszy, czasem cięższy. W bieganiu nie ma nic trudnego, wszystkie opory są w głowie. Puścić to, zostawić obawy, niewiarę, zwątpienia za sobą. Po prostu robić swoje. Ciężko? Jasne, że ciężko. Po co komu w lesie tyle piachu i górek? Żeby było ciekawiej, trudniej. Łatwe zwycięstwa nie cieszą. Gorąco? Tak. I tak być powinno. Wreszcie przyszło lato. Łapię się na tym, że biegnę z uśmiechem, w ustach sucho. Piję. Mijam biegaczy z setki i stumilowców, przy każdym kilka słów uznania, zachęty. Znam ich ból i wysiłek. Wiem, że i do mnie przyjdzie. Jeszcze nie teraz, ale przyjdzie. Podejdzie bezszelestnie i szepnie. „Oto jestem. Tęskniłaś?” A ja po ciuchu przyznam mu rację, trochę tęskniłam. Kto biega ultra, zna się z bólem dobrze, umie zaprzyjaźnić, oswoić. Ból to przyjaciel. Potrafi pomóc, skupić myśli na ważnych sprawach, ostrzec przed niebezpieczeństwem, wreszcie sprawić, że czujesz łączność z bazą. Z życiem.



Zapach! Co tak pachnie? Słodko, ciężko, zmysłowo. Całe polany konwalii na wzgórzach przed Jastrzębskiem, pamiętam to miejsce sprzed roku, wtedy był wschód słońca, teraz gorące popołudnie i słodki zapach uderza w wyostrzone wysiłkiem zmysły. Trochę słabnę. Żel, saltsick, woda. Pocieszam się, że za chwilę punkt. Doganiają mnie znajomi, nie ścigam się, ale chcę już znowu być sama, to tylko mój rejs. Uciekam z punktu tak szybko, jak mogę. Nowy zapas wody w bukłaku, pół wiaderka chłodu na rozgrzany kark i głowę, kabanos w rękę, kubek z colą w drugą. Połowa trasy. Lecę. Staram się nie patrzeć na zegarek. To mój czas. Mam randkę ze sobą. Las to ciemnieje, to jaśnieje, igły, liście, ścieżka to prosta, to kręta, roślinność rośnie i maleje, kalejdoskop wokół mnie. Jestem jednym z jego kolorowych szkiełek. Bardzo lubię nim być.



Ale co to? Ok. 30. km biegnie przede mną kobieta, ogląda się nerwowo. To przyspiesza, to zmęczona zwalnia. Myślę sobie, serio? Ścigamy się? Na 30. km? Kiedy do mety jeszcze ponad 20? Kiedy z pewnością nie jesteśmy w czołówce? Przecież jeszcze wszystko może się zdarzyć. Milion razy zmienić. O co się szarpać? Zniesmaczenie. Naprawdę rozumiem, że motywację buduje się na różnych fundamentach, ale ten wydaje mi się bardzo chwiejny. No cóż, kolejna lekcja życia. Biegnąc absolutnie swoim wewnętrznym rytmem, wyprzedzam ją bez satysfakcji po kolejnych 5 kilometrach, żeby już więcej nie zobaczyć. Taka metafora. Rozmyślam nad tysiącem codziennych spraw i analizuję sytuacje, których nie miałam czasu przemyśleć, po chwili bezmyślnie rozglądam się wokół, by znowu oddać się planom i marzeniom. W biegu mam czas dla siebie. To takie psychiczne SPA, chociaż ciało już sponiewierane upałem.



Wybiegam z własnych myśli w Miedzichowie prosto w obiektyw Piotra. Radość. Za chwilę widzę Marcina, zaskoczenie. Przecież ten pędziwiatr powinien już być na mecie. No właśnie. Czy powinien? W ultra nie ma nic na pewno. Ultra weryfikuje każdą słabość, nawet te, których się nie podejrzewa. Ale podkreśla też każdą siłę. Nawet taką, o której się nie wie, że się w sobie nosi. Chłopaki pytają, jak się czuję, patrzą badawczo w oczy, za dobrze się znamy, wiem, że nie oszukam. Nie zamierzam, czuję się świetnie. A ta ich troska wlewana z oczu w oczy tylko tankuje mój bak do pełna. Jem, piję, rozmawiam z przesympatycznymi wolontariuszami, uzupełniam bukłak, szybko sprawdzam telefon – kilka nieodebranych połączeń, kilka smsów i kilkanaście powiadomień z komunikatora. Nie muszę ich czytać, wiem, że to kolejne porcje energii. Przydadzą się. Przez kurtynę wodną ruszam na ostatni odcinek.




Muzyka. Gra cały czas. Moje uszy przyjmują wszystko, co podaje mp3. Metallica, Farben Lehre, Lorde, Lana del Rey, Jack White, Rudimental, Hans Solo, Coldplay, Kings of Leon, Pidżama Porno, Smolik, Fisz, Mumford & Sons, Roo Panes, Sia, Indios Bravos. Robi się coraz trudniej, zmęczenie narasta, ból ćmi, ale biegnę i śpiewam z Gutkiem:



Lubię te dni, gdy upał dusi
I lubię kiedy nie ma słońca
Lubię deszczowe letnie ranki
I lubię kiedy mróz mnie kąsa
Lubię to!
Lubię pikniki na skraju drogi
I lubię jadać w restauracjach
Ciszy uwielbiam słuchać w górach
I lubię bywać w gwarnych miastach

Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!

Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!



Bo ja lubię to! Lubię, lubię to! Ja, ja, ja lubię to! Ta melodia niesie mnie do samego końca. Bo to nie wstyd się przyznać. Ja lubię biegać, lubię zmęczenie, lubię czuć swoje ciało, lubię swoją siłę w słabości, lubię nie tylko patrzeć na świat, ale go prawdziwie widzieć. Lubię każdy start, bo jest obietnicą mety i każdy kryzys, bo po nim kolejna fala sił. Mogłabym jeszcze pisać o szarpaniu końcówki, o ryjącej mózg ostatniej długiej prostej, o spotkaniach, rozmowach na trasie, o „Nigdy więcej!”  i „Gdzie by tu następnym razem?” Mogłabym o pięknym medalu i szczęściu finiszera. Mogłabym  też o wynikach, miejscu w klasyfikacji, tempie, temperaturze i całym wachlarzu innych liczb. Mogłabym. Ale chyba kropka wystarczy po: LUBIĘ TO.



Foto: Fotografia Piotr Oleszak, Karolina Nowakowska