Ultra GWiNT to nie bieg, to emocja, ruch, wiosna. To symbol
początku lata. To stały punkt mojego kalendarza biegowego. To dziesiątki
szczęśliwych kilometrów. To najprzyjemniejszy obowiązek biegowy – ultra w
rodzinnych stronach pośród wybuchającej wiosną przyrody, odurzającego zapachu
hektarów konwalii, obserwacji pracy rolników przy uprawie szparagów, świeżej
zieleni liści na drzewach i trawy pod stopami, bezwzględnego błękitu nieba i
wysokiego majowego słońca, kolorującego pierwszą czerwienią stęsknioną za nim
skórę. To symbol życia, bo ruch to życie. Ruch roślin w górę ku słońcu i ruch
biegaczy stale do przodu, do mety.
Po zeszłorocznej mistycznej 110-ce, w tym roku, pomimo
dużych apetytów na 100 mil, zdroworozsądkowa 55-ka z rodzinnego Wolsztyna przez
lasy i morenowe wzgórza do Nowego Tomyśla. Z 55-ciu różnych, ważnych dla mnie
powodów, z których najważniejszym było postanowienie, że bieg ma być frajdą,
przyjemnością, radością, piosenką, której melodię się pamięta, nie gubi, nuci
całą trasę, nie poddaje się ciszy. Piosenką, którą będzie się nucić również po
biegu, która poniesie przez cały sezon. Ciepłe hawajskie rytmy, duży luz w
głowie, nogach i „doopie”. Krótko
mówiąc, „Aloha!” Sukienka, różowe okulary i hawajski daszek. W samo południe
start z kolorowego Wolsztyna – słońce, jeziora, lasy! Pośród znajomych,
życzliwych twarzy. Biegnę przez tereny, które pamiętają mnie-dziecko. Bielnik,
zimą górka i sanki, latem podchody, Brajec – ryby z ojcem, grzyby z mamą,
Kuźnica – wakacyjne kąpiele i pierwsze szlify pływackie. Biegnę i odradzam się
na nowo. Przeżywam jeszcze raz swoje dzieciństwo, szczeniacką swobodę i
wakacyjną wolność, brudną twarz i nogi, krople potu na skórze i kurz w kącikach
oczu. Uśmiecham się do swoich wspomnień i wspinam na pierwsze piaszczyste
górki, zbiegam, rozkładając ramiona. Za Kuźnicą kończy się kraina mojego
dzieciństwa. Hic sunt leones. Las, kręta ścieżka, rzeczka. Przygoda.
Ooo, mrówka! Mozoli
się w swoim mikroświecie, targa kawałek kory i to zadanie jest dla niej całym
światem. Co czuje, jeśli czuje? Myślę, że może być szczęśliwa, bo podejmuje
wysiłek, ma zadanie, a u celu satysfakcję. Czy nie o to w każdym życiu chodzi?
W każdym sporcie, pracy, relacji? O to, co można od siebie dać, pomnożyć przez
wysiłek, radość i patrzeć jak zamienia się w satysfakcję. Pić, chce mi się pić.
Piję. Biegnę. Noga prawa, lewa, prawa, lewa. Jakie to proste. Odbicie. Lot.
Czasem lżejszy, czasem cięższy. W bieganiu nie ma nic trudnego, wszystkie opory
są w głowie. Puścić to, zostawić obawy, niewiarę, zwątpienia za sobą. Po prostu
robić swoje. Ciężko? Jasne, że ciężko. Po co komu w lesie tyle piachu i górek?
Żeby było ciekawiej, trudniej. Łatwe zwycięstwa nie cieszą. Gorąco? Tak. I tak
być powinno. Wreszcie przyszło lato. Łapię się na tym, że biegnę z uśmiechem, w
ustach sucho. Piję. Mijam biegaczy z setki i stumilowców, przy każdym kilka
słów uznania, zachęty. Znam ich ból i wysiłek. Wiem, że i do mnie przyjdzie.
Jeszcze nie teraz, ale przyjdzie. Podejdzie bezszelestnie i szepnie. „Oto
jestem. Tęskniłaś?” A ja po ciuchu przyznam mu rację, trochę tęskniłam. Kto
biega ultra, zna się z bólem dobrze, umie zaprzyjaźnić, oswoić. Ból to
przyjaciel. Potrafi pomóc, skupić myśli na ważnych sprawach, ostrzec przed
niebezpieczeństwem, wreszcie sprawić, że czujesz łączność z bazą. Z życiem.
Zapach! Co tak pachnie? Słodko, ciężko, zmysłowo. Całe
polany konwalii na wzgórzach przed Jastrzębskiem, pamiętam to miejsce sprzed
roku, wtedy był wschód słońca, teraz gorące popołudnie i słodki zapach uderza w
wyostrzone wysiłkiem zmysły. Trochę słabnę. Żel, saltsick, woda. Pocieszam się,
że za chwilę punkt. Doganiają mnie znajomi, nie ścigam się, ale chcę już znowu
być sama, to tylko mój rejs. Uciekam z punktu tak szybko, jak mogę. Nowy zapas
wody w bukłaku, pół wiaderka chłodu na rozgrzany kark i głowę, kabanos w rękę,
kubek z colą w drugą. Połowa trasy. Lecę. Staram się nie patrzeć na zegarek. To
mój czas. Mam randkę ze sobą. Las to ciemnieje, to jaśnieje, igły, liście,
ścieżka to prosta, to kręta, roślinność rośnie i maleje, kalejdoskop wokół
mnie. Jestem jednym z jego kolorowych szkiełek. Bardzo lubię nim być.
Ale co to? Ok. 30. km biegnie przede mną kobieta, ogląda się
nerwowo. To przyspiesza, to zmęczona zwalnia. Myślę sobie, serio? Ścigamy się?
Na 30. km? Kiedy do mety jeszcze ponad 20? Kiedy z pewnością nie jesteśmy w
czołówce? Przecież jeszcze wszystko może się zdarzyć. Milion razy zmienić. O co
się szarpać? Zniesmaczenie. Naprawdę rozumiem, że motywację buduje się na
różnych fundamentach, ale ten wydaje mi się bardzo chwiejny. No cóż, kolejna
lekcja życia. Biegnąc absolutnie swoim wewnętrznym rytmem, wyprzedzam ją bez
satysfakcji po kolejnych 5 kilometrach, żeby już więcej nie zobaczyć. Taka
metafora. Rozmyślam nad tysiącem codziennych spraw i analizuję sytuacje,
których nie miałam czasu przemyśleć, po chwili bezmyślnie rozglądam się wokół,
by znowu oddać się planom i marzeniom. W biegu mam czas dla siebie. To takie
psychiczne SPA, chociaż ciało już sponiewierane upałem.
Wybiegam z własnych myśli w Miedzichowie prosto w obiektyw
Piotra. Radość. Za chwilę widzę Marcina, zaskoczenie. Przecież ten pędziwiatr
powinien już być na mecie. No właśnie. Czy powinien? W ultra nie ma nic na
pewno. Ultra weryfikuje każdą słabość, nawet te, których się nie podejrzewa. Ale
podkreśla też każdą siłę. Nawet taką, o której się nie wie, że się w sobie
nosi. Chłopaki pytają, jak się czuję, patrzą badawczo w oczy, za dobrze się
znamy, wiem, że nie oszukam. Nie zamierzam, czuję się świetnie. A ta ich troska
wlewana z oczu w oczy tylko tankuje mój bak do pełna. Jem, piję, rozmawiam z
przesympatycznymi wolontariuszami, uzupełniam bukłak, szybko sprawdzam telefon
– kilka nieodebranych połączeń, kilka smsów i kilkanaście powiadomień z komunikatora.
Nie muszę ich czytać, wiem, że to kolejne porcje energii. Przydadzą się. Przez
kurtynę wodną ruszam na ostatni odcinek.
Muzyka. Gra cały czas. Moje uszy przyjmują wszystko, co
podaje mp3. Metallica, Farben
Lehre, Lorde, Lana del Rey, Jack White, Rudimental, Hans Solo, Coldplay, Kings
of Leon, Pidżama Porno, Smolik, Fisz, Mumford & Sons, Roo Panes, Sia,
Indios Bravos. Robi się coraz trudniej, zmęczenie narasta, ból ćmi, ale
biegnę i śpiewam z Gutkiem:
Lubię te dni, gdy upał dusi
I lubię kiedy nie ma słońca
Lubię deszczowe letnie ranki
I lubię kiedy mróz mnie kąsa
Lubię to!
Lubię pikniki na skraju drogi
I lubię jadać w restauracjach
Ciszy uwielbiam słuchać w górach
I lubię bywać w gwarnych miastach
Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!
I lubię kiedy nie ma słońca
Lubię deszczowe letnie ranki
I lubię kiedy mróz mnie kąsa
Lubię to!
Lubię pikniki na skraju drogi
I lubię jadać w restauracjach
Ciszy uwielbiam słuchać w górach
I lubię bywać w gwarnych miastach
Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!
Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!
Bo ja lubię to! Lubię, lubię to! Ja, ja, ja lubię to! Ta
melodia niesie mnie do samego końca. Bo to nie wstyd się przyznać. Ja lubię
biegać, lubię zmęczenie, lubię czuć swoje ciało, lubię swoją siłę w słabości,
lubię nie tylko patrzeć na świat, ale go prawdziwie widzieć. Lubię każdy start,
bo jest obietnicą mety i każdy kryzys, bo po nim kolejna fala sił. Mogłabym
jeszcze pisać o szarpaniu końcówki, o ryjącej mózg ostatniej długiej prostej, o
spotkaniach, rozmowach na trasie, o „Nigdy więcej!” i „Gdzie by tu następnym razem?” Mogłabym o
pięknym medalu i szczęściu finiszera. Mogłabym też o wynikach, miejscu w klasyfikacji,
tempie, temperaturze i całym wachlarzu innych liczb. Mogłabym. Ale chyba kropka
wystarczy po: LUBIĘ TO.
Foto: Fotografia Piotr Oleszak, Karolina Nowakowska
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz