poniedziałek, 6 czerwca 2016

KAROLINA IN MOTION DOKRĘCA ŚRUBKĘ





 

  
Ultra GWiNT to nie bieg, to emocja, ruch, wiosna. To symbol początku lata. To stały punkt mojego kalendarza biegowego. To dziesiątki szczęśliwych kilometrów. To najprzyjemniejszy obowiązek biegowy – ultra w rodzinnych stronach pośród wybuchającej wiosną przyrody, odurzającego zapachu hektarów konwalii, obserwacji pracy rolników przy uprawie szparagów, świeżej zieleni liści na drzewach i trawy pod stopami, bezwzględnego błękitu nieba i wysokiego majowego słońca, kolorującego pierwszą czerwienią stęsknioną za nim skórę. To symbol życia, bo ruch to życie. Ruch roślin w górę ku słońcu i ruch biegaczy stale do przodu, do mety.



Po zeszłorocznej mistycznej 110-ce, w tym roku, pomimo dużych apetytów na 100 mil, zdroworozsądkowa 55-ka z rodzinnego Wolsztyna przez lasy i morenowe wzgórza do Nowego Tomyśla. Z 55-ciu różnych, ważnych dla mnie powodów, z których najważniejszym było postanowienie, że bieg ma być frajdą, przyjemnością, radością, piosenką, której melodię się pamięta, nie gubi, nuci całą trasę, nie poddaje się ciszy. Piosenką, którą będzie się nucić również po biegu, która poniesie przez cały sezon. Ciepłe hawajskie rytmy, duży luz w głowie, nogach  i „doopie”. Krótko mówiąc, „Aloha!” Sukienka, różowe okulary i hawajski daszek. W samo południe start z kolorowego Wolsztyna – słońce, jeziora, lasy! Pośród znajomych, życzliwych twarzy. Biegnę przez tereny, które pamiętają mnie-dziecko. Bielnik, zimą górka i sanki, latem podchody, Brajec – ryby z ojcem, grzyby z mamą, Kuźnica – wakacyjne kąpiele i pierwsze szlify pływackie. Biegnę i odradzam się na nowo. Przeżywam jeszcze raz swoje dzieciństwo, szczeniacką swobodę i wakacyjną wolność, brudną twarz i nogi, krople potu na skórze i kurz w kącikach oczu. Uśmiecham się do swoich wspomnień i wspinam na pierwsze piaszczyste górki, zbiegam, rozkładając ramiona. Za Kuźnicą kończy się kraina mojego dzieciństwa. Hic sunt leones. Las, kręta ścieżka, rzeczka. Przygoda.



Ooo, mrówka!  Mozoli się w swoim mikroświecie, targa kawałek kory i to zadanie jest dla niej całym światem. Co czuje, jeśli czuje? Myślę, że może być szczęśliwa, bo podejmuje wysiłek, ma zadanie, a u celu satysfakcję. Czy nie o to w każdym życiu chodzi? W każdym sporcie, pracy, relacji? O to, co można od siebie dać, pomnożyć przez wysiłek, radość i patrzeć jak zamienia się w satysfakcję. Pić, chce mi się pić. Piję. Biegnę. Noga prawa, lewa, prawa, lewa. Jakie to proste. Odbicie. Lot. Czasem lżejszy, czasem cięższy. W bieganiu nie ma nic trudnego, wszystkie opory są w głowie. Puścić to, zostawić obawy, niewiarę, zwątpienia za sobą. Po prostu robić swoje. Ciężko? Jasne, że ciężko. Po co komu w lesie tyle piachu i górek? Żeby było ciekawiej, trudniej. Łatwe zwycięstwa nie cieszą. Gorąco? Tak. I tak być powinno. Wreszcie przyszło lato. Łapię się na tym, że biegnę z uśmiechem, w ustach sucho. Piję. Mijam biegaczy z setki i stumilowców, przy każdym kilka słów uznania, zachęty. Znam ich ból i wysiłek. Wiem, że i do mnie przyjdzie. Jeszcze nie teraz, ale przyjdzie. Podejdzie bezszelestnie i szepnie. „Oto jestem. Tęskniłaś?” A ja po ciuchu przyznam mu rację, trochę tęskniłam. Kto biega ultra, zna się z bólem dobrze, umie zaprzyjaźnić, oswoić. Ból to przyjaciel. Potrafi pomóc, skupić myśli na ważnych sprawach, ostrzec przed niebezpieczeństwem, wreszcie sprawić, że czujesz łączność z bazą. Z życiem.



Zapach! Co tak pachnie? Słodko, ciężko, zmysłowo. Całe polany konwalii na wzgórzach przed Jastrzębskiem, pamiętam to miejsce sprzed roku, wtedy był wschód słońca, teraz gorące popołudnie i słodki zapach uderza w wyostrzone wysiłkiem zmysły. Trochę słabnę. Żel, saltsick, woda. Pocieszam się, że za chwilę punkt. Doganiają mnie znajomi, nie ścigam się, ale chcę już znowu być sama, to tylko mój rejs. Uciekam z punktu tak szybko, jak mogę. Nowy zapas wody w bukłaku, pół wiaderka chłodu na rozgrzany kark i głowę, kabanos w rękę, kubek z colą w drugą. Połowa trasy. Lecę. Staram się nie patrzeć na zegarek. To mój czas. Mam randkę ze sobą. Las to ciemnieje, to jaśnieje, igły, liście, ścieżka to prosta, to kręta, roślinność rośnie i maleje, kalejdoskop wokół mnie. Jestem jednym z jego kolorowych szkiełek. Bardzo lubię nim być.



Ale co to? Ok. 30. km biegnie przede mną kobieta, ogląda się nerwowo. To przyspiesza, to zmęczona zwalnia. Myślę sobie, serio? Ścigamy się? Na 30. km? Kiedy do mety jeszcze ponad 20? Kiedy z pewnością nie jesteśmy w czołówce? Przecież jeszcze wszystko może się zdarzyć. Milion razy zmienić. O co się szarpać? Zniesmaczenie. Naprawdę rozumiem, że motywację buduje się na różnych fundamentach, ale ten wydaje mi się bardzo chwiejny. No cóż, kolejna lekcja życia. Biegnąc absolutnie swoim wewnętrznym rytmem, wyprzedzam ją bez satysfakcji po kolejnych 5 kilometrach, żeby już więcej nie zobaczyć. Taka metafora. Rozmyślam nad tysiącem codziennych spraw i analizuję sytuacje, których nie miałam czasu przemyśleć, po chwili bezmyślnie rozglądam się wokół, by znowu oddać się planom i marzeniom. W biegu mam czas dla siebie. To takie psychiczne SPA, chociaż ciało już sponiewierane upałem.



Wybiegam z własnych myśli w Miedzichowie prosto w obiektyw Piotra. Radość. Za chwilę widzę Marcina, zaskoczenie. Przecież ten pędziwiatr powinien już być na mecie. No właśnie. Czy powinien? W ultra nie ma nic na pewno. Ultra weryfikuje każdą słabość, nawet te, których się nie podejrzewa. Ale podkreśla też każdą siłę. Nawet taką, o której się nie wie, że się w sobie nosi. Chłopaki pytają, jak się czuję, patrzą badawczo w oczy, za dobrze się znamy, wiem, że nie oszukam. Nie zamierzam, czuję się świetnie. A ta ich troska wlewana z oczu w oczy tylko tankuje mój bak do pełna. Jem, piję, rozmawiam z przesympatycznymi wolontariuszami, uzupełniam bukłak, szybko sprawdzam telefon – kilka nieodebranych połączeń, kilka smsów i kilkanaście powiadomień z komunikatora. Nie muszę ich czytać, wiem, że to kolejne porcje energii. Przydadzą się. Przez kurtynę wodną ruszam na ostatni odcinek.




Muzyka. Gra cały czas. Moje uszy przyjmują wszystko, co podaje mp3. Metallica, Farben Lehre, Lorde, Lana del Rey, Jack White, Rudimental, Hans Solo, Coldplay, Kings of Leon, Pidżama Porno, Smolik, Fisz, Mumford & Sons, Roo Panes, Sia, Indios Bravos. Robi się coraz trudniej, zmęczenie narasta, ból ćmi, ale biegnę i śpiewam z Gutkiem:



Lubię te dni, gdy upał dusi
I lubię kiedy nie ma słońca
Lubię deszczowe letnie ranki
I lubię kiedy mróz mnie kąsa
Lubię to!
Lubię pikniki na skraju drogi
I lubię jadać w restauracjach
Ciszy uwielbiam słuchać w górach
I lubię bywać w gwarnych miastach

Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!

Lubię to!
Lubię to, lubię lubię to!



Bo ja lubię to! Lubię, lubię to! Ja, ja, ja lubię to! Ta melodia niesie mnie do samego końca. Bo to nie wstyd się przyznać. Ja lubię biegać, lubię zmęczenie, lubię czuć swoje ciało, lubię swoją siłę w słabości, lubię nie tylko patrzeć na świat, ale go prawdziwie widzieć. Lubię każdy start, bo jest obietnicą mety i każdy kryzys, bo po nim kolejna fala sił. Mogłabym jeszcze pisać o szarpaniu końcówki, o ryjącej mózg ostatniej długiej prostej, o spotkaniach, rozmowach na trasie, o „Nigdy więcej!”  i „Gdzie by tu następnym razem?” Mogłabym o pięknym medalu i szczęściu finiszera. Mogłabym  też o wynikach, miejscu w klasyfikacji, tempie, temperaturze i całym wachlarzu innych liczb. Mogłabym. Ale chyba kropka wystarczy po: LUBIĘ TO.



Foto: Fotografia Piotr Oleszak, Karolina Nowakowska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz