„- Ale co TO jest Wyścig Elit? – zapytała Alicja nie dlatego,
że koniecznie chciała wiedzieć, ale Dodo zrobił taką przerwę, jakby uważał, że
KTOŚ powinien się odezwać, a nikt inny – jak się zdaje – nie miał takiego
zamiaru.
- No cóż – odrzekł Dodo – najlepiej można to wytłumaczyć,
jak się to robi.”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)
Znowu nieprzygotowana. Znowu niedotrenowana. SMGS to bieg w
samym środku gorącego dla mnie okresu w pracy. „Gorący” to w ogóle słowo klucz
dla tego wydarzenia. Termin – 4 lipca – można się domyślać, że zimno raczej nie
będzie. Wręcz przeciwnie. Liczyłam na ciepło, zabierając tym razem swoją
rodzinę do Pasterki, pod namiot. Po przygodę! Chciałam, żeby Filip zobaczył ten
piękny, ukryty na uboczu, kawałek Polski. W gorączce przygotowań, szukaniu
naszego namiotu, zakupach kempingowych, domykaniu spraw w pracy i ogólnym
poruszeniu związanym z rodzinnym wyjazdem, zupełnie nie miałam czasu przemyśleć
jakiejkolwiek strategii na ten bieg. Prowadząc samochód w 37-stopniowym upale i
słuchając mantry Filipa: „Daleko jeszcze?”, również o tym nie myślałam. Na miejscu, tłumiąc
okrzyki zachwytu nad estetyką tego zakątka naszego kraju, załatwiłam niezbędne
formalności, rozbiliśmy namiot, obeszliśmy okolicę, spotkaliśmy sporo
znajomych. Odebrałam pakiet. W biurze zawodów okazało się, że start został
przesunięty z godziny 9.00 na 11.00, co wszyscy kwitowali głośnym jękiem,
wyobrażając sobie skalę upału. Niestety, taką zmianę wymusił na organizatorach
konflikt terminowy z zawodami rowerowymi organizowanymi przez Czechów w
niebezpiecznie bliskim sąsiedztwie.
Siedząc z Filipem przy ognisku w ciepłą noc i patrząc na
niebo pełne gwiazd nad górami, nie wybiegałam myślą poza wspaniałe „tu i
teraz”. Jednak po upojnej nocy w namiocie i słuchaniu przez 8 godzin chrapania
Filipa rozchodzącego się nad cichą Pasterką przy akompaniamencie świerszczy,
nadszedł ranek – śniadanie na trawie, leżenie w cieniu drzewa z nogami opartymi
o pień i kontemplacja narastającego upału.
Kiedy już zrobiło mi się błogo i leniwie, trzeba było wstać
i ruszyć do roboty. Wyjątkowy buziak na szczęście od Filipa i spacer w kierunku
startu. Spotkałam Olkę, Marysię i Łukasza, razem stanęliśmy na linii startu
przy schronisku Pasterka. Parę słów wprowadzenia ze strony organizatorów,
ostrzeżenie przed upałem, ostatnie polewanie gorących głów zimną wodą i… Start!
Wio! Przy dźwiękach Mam tę moc O ironio! z kreskówki Kraina
lodu, ruszyłam, biegnę. I nagle myślę sobie: „O kurczaki! Co się dzieje?!”
a zaraz potem „O cholera! Jak ciężko!! To będzie długi i ciężki bieg!” Pierwszy
kilometr, pierwszy podbieg, ludzie szarpią, przeskakują do przodu. Już wiem,
kogo będę mijać na kolejnych kilometrach, a kogo już nie zobaczę. Uśmiecham się
do swoich myśli i usiłuję uspokoić oddech, przyzwyczaić ciało do wysiłku w tym
ukropie. Strategia? Jaka strategia?! Chcę przeżyć! I próbować ukończyć! Z
każdym krokiem wiem to coraz pewniej – chcę to po prostu zrobić, najlepiej jak
umiem w tych trudnych warunkach. Za punkt honoru stawiam sobie zmieszczenie się
w limitach, choć już wiem, że im dalej, tym będzie trudniej.
Pierwsze kilometry biegnę w lesie, widzę się jeszcze ze
znajomymi. Od początku jest dzika zabawa – ostro w górę, ostro w dół, na
zmianę. Duże stopnie, duże kroki. Upał zamknięty koroną lasu, zmienia go w
łaźnię parową. Rozgrzane skały nie chłodzą. Wybiegnięcie na odsłonięte wypłaszczenia
oznacza wkroczenie w strefę piekarnika – w słońcu temperatura osiąga 50°C.
Każdy podmuch wiatru, zamiast przynosić ulgę, włącza w nim termoobieg. Jest
ciężko. Kilometry wloką się jak ślimaki, przewyższenia sprawiają, że każdy
wyszarpywany jest z olbrzymim trudem zegarkowi. Kilka razy gubię sygnał z
satelity pomiędzy skałami, zegarek oszukuje mnie najpierw o 1, potem 2, a na
koniec 4 kilometry. Cały czas w głowie przeliczam tempo na kilometry, to na
limity i obliczam, na ile mogę sobie pozwolić. Mój mózg mieli też dane
dotyczące jedzenia, suplementacji i picia. Piję cały czas, nie mogę dopuścić do
poczucia pragnienia, bo to początek odwodnienia. Już będzie za późno.
Przeliczam, czy wystarczy mi wody do kolejnego punktu. Myślę, kiedy jeść, kiedy
wziąć żel. Bieganie ultra to nie bezmyślne klepanie kilometrów. Jeden błąd
wyłączy mnie z zabawy. Uważam, żeby się nie zgubić, ale trasa jest tak
doskonale oznaczona, że nawet ja nie znalazłam luki ;) W najtrudniejszych
miejscach wolontariusze wskazują drogę. Pierwszy punkt kontrolny na 8 km. Jeśli
miałabym zejść z trasy to byłby ten punkt lub kolejny. Wolno się rozkręcam. Na
punkcie piknikuje tłum. Chwytam pomarańczę i biegnę dalej. Mam 45 minut zapasu
czasu wobec limitu. Osiągnięcie kolejnego punktu to chyba najgorętszy fragment
biegu. Pomimo picia olbrzymich ilości wody, czapki na głowie i uzupełniania
witamin i minerałów, mam pierwsze oznaki udaru słonecznego. Na odsłoniętym
fragmencie, w pełnym słońcu, mam dreszcze z zimna. Wiem, że zaraz kolejny
punkt, mam nadzieję, że nie pojawią się mroczki przed oczami, bo to oznacza
zejście z trasy – tak się ze sobą umówiłam. Na punkcie (18 km) spotykam Gerappę
z granatowym, stłuczonym czy złamanym palcem u stopy i licznymi zadrapaniami po
upadku. Jest twarda, biegnie dalej. Ja uzupełniam bukłak do pełna, wylewam na
siebie baniak wody. Zimna woda przenika moje splecione włosy, całe ubranie.
Totalnie przemoczona, ruszam w dalszą trasę – ta metoda bardzo dobrze działa.
Objawy udaru ustępują. Zaczynam znowu biec, tym bardziej, że wypłaszczona na
wyżynie trasa na to pozwala.
Potem kolejne leśne zbiegi i podejścia, cudowne
skaliste wąwozy porośnięte nieprzyzwoicie zielonym lasem z bogactwem mchów i
traw oraz jakimś cieniem niegdysiejszego strumienia, z którego upał również
wyssał wszystkie siły. To czeska strona tego małego raju. Kilkukrotnie mijam na
trasie znajome twarze: jedne uśmiechnięte, inne udręczone, jeszcze inne
zawzięte. Ja zaczynam się uśmiechać. Wiem, że brzmi to fantastycznie, ale około
połowy trasy zaczyna mi się dobrze biec, słucham muzyki, podśpiewuję sobie,
cieszę oczy tą niesamowitą przyrodą – zajadam ciacha – piję non stop – nóżki
działają, głowa działa, całe ciało chodzi jak maszyna. Nie szarpię się, biegnę
swoje, rzadko spoglądając na zegarek. To okazuje się błędem – na trzecim
punkcie kontrolnym w Pasterce mam tylko nieco ponad 20 minut zapasu do limitu.
Na szczęście cola od Michała Matląga stawia mnie na nogi. Kolejne chłodzenie
głowy zimną wodą i ruszam dalej. Psychicznie najtrudniej opuścić ten punkt, bo
to Pasterka, miejsce startu, zatoczyliśmy pętlę. W tym miejscu i na kolejnym
odcinku zeszło z trasy najwięcej uczestników biegu. Tak blisko stąd do namiotu,
pod prysznic… Ale nie rozkminiam tych podstępnych myśli, tylko je rozdeptuję,
sunąc jak czołg dalej. Najpierw trawiastą polaną, potem głębiej w las i w dół i
górę, skacząc po skałach, wśród których Piotr Dymus zasadził się z aparatem.
Cała trudność tego biegu, abstrahując już od dystansu, upału i wymagających
limitów, zasadza się na przewyższeniach +/- 2000 – jest co robić. Na dodatek
obłe skały, wielkie głazy, tworzą naturalne stopnie dla olbrzymów. Mam dość
długie nogi, ale niektóre podciągnięcia palą w uda żywym ogniem, a zbiegi
zamieniają się miejscami w zsunięcia na rekach i tyłku. Wąskie przesmyki,
ciasne korytarze wśród wysokich skał mogą nie przypaść do gustu zawodnikom z
klaustrofobią. Rozgrzane upałem skały zamiast chłodzić, grzeją, oddając
niemiłosierny upał niebu z powrotem. Korony drzew zamiast cienia ulgi, zamykają
cyrkulację powietrza, a wyrwana ziemi wilgoć i duchota krąży w tej matni.
Wybiegnięcie na otwartą przestrzeń oznacza powrót w strefę tortur słonecznych.
Słońce pomimo godzin popołudniowych operuje niemiłosiernie. A tu trzeba się
wspinać na Przełęcz pod Strzelińcem i, co gorsze, słuchać szczęśliwych okrzyków
finiszerów i kibiców opadających z góry, z mety i mieć świadomość, że przede
mną jeszcze najtrudniejsze 15 km biegu. Zbiegając z Przełeczy, mijam Łukasza
Włodarczyka, który musiał zejść z trasy. Melduje mi, że Olka świetnie sobie
radzi przede mną, a na Błędnych Skałach czekają na mnie moi chłopacy i że Filip
jest już zmęczony. Łapie mnie dodatkowy stres. Na punkcie po raz kolejny
napełniam bukłak – jem pomarańcze i arbuzy, piję napój bogów, czyli colę i spieszę
dalej. Już wiem, że będzie to najtrudniejszy fragment: zmęczenie wysiłkiem i
upałem jest duże, nie mam już w zasadzie zapasu czasu, muszę się uwijać, żeby
zdążyć w limicie. Na tym fragmencie widzę na własne oczy, jak ludzie się
poddają. Zwalniają, siadają, kładą, schodzą z trasy. Ja odwrotnie, zagryzam
zęby i fiksuję myśli na celu. Biegnę jak maszyna. Powtarzam w myślach: Chcę!
Mogę! Mogę! Chcę! Kontroluję zegarek – tak mało czasu, wielka klucha strachu
rośnie mi w brzuchu. Sprawdzam telefon, 20 nieodebranych połączeń, tylko 5
najbardziej niepokojących od Jacka i Filipa. Oddzwaniam, mówię, że jestem 5 km
od Błędnych Skał, ale to będzie długie 5 km ostrego podejścia zakosami, słyszę
marudzenie Filipa, proszę, by nie czekali. Chcę to zrobić dla siebie, po
swojemu. Osiągam ostatni punkt kontrolny, pomiar czasu pokazuje, że jestem 10
minut przed zamknięciem. Bardzo krótki oddech i biegnę dalej – na szczęście
wypłaszczoną wyżyną. Boli, oj już boli, stopy nieuważne już, kolejne potknięcia,
zagryzam mocniej zęby (szczęki będą mnie potem bolały kilka dni) i napieram –
wiem, że w sumie mogłabym już iść i tak zmieszczę się w limicie 9 godzin, ale
jestem wściekła na ten bieg, na pogodę, na siebie, na swoją słabość, chcę już
tylko, żeby się skończyło. Zbiegam do Karłowa po drugiej stronie Strzelińca,
tłukę asfalt szarpnięciami, wymuszonym uśmiechem odpowiadam na pozdrowienia i
oklaski kibiców i turystów. 600 stopni podejścia na Szczeliniec pokonuję w
zasadzie podciągając się na rękach po poręczach schodów. Wybiegam z ostatniej
plątaniny skał i wszędzie widzę ludzi, a mety nadal nie ma! „Gdzie?!” krzyczę –
wskazujące ręce prowadzą mnie przez finiszowe bramki mety. Widzę Łukasza,
Marysię i Olę, wbiegam na metę, medal zawisa na mojej szyi, na drżących nogach
odchodzę na bok, żeby złapać oddech. Razem z kolejnymi głośnymi haustami
powietrza, wychodzi ze mnie całe napięcie, wysiłek, upór. Z każdym wydechem
coraz więcej emocji… I słyszę sama, że głośno oddychając, zaczynam szlochać,
ryczę jak bóbr. Śmieję się z siebie i ryczę dalej. Wolontariuszka pyta, czy
wszystko w porządku. Odpowiadam: To był mój najgorszy bieg! Buuuuuuu… I
najlepszy! Śmieję się przez łzy.
„- Powinnaś się wstydzić – powiedziała Alicja – taka duża
dziewczynka jak ty (to była naprawdę słuszna uwaga) – nie powinna tyle płakać!
Powtarzam ci: w tej chwili proszę przestać płakać! Ale nie przestawała: płakała
i płakała, roniąc ogromne strumienie łez, które spływały i spływały w dół, aż w
końcu otoczyło ją łzawe jeziorko, głębokie na cztery cale i zajmujące niemal
połowę przedpokoju.” (Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)
W tej mikrohisterii odnajduje mnie Marysia. Prowadzi jak
dziecko za rękę do reszty naszej poznańskiej ekipy, gdzie wypada się opanować.
Nigdy ci tego gestu nie zapomnę :) i zimnego piwa włożonego zaraz potem do ręki
;) Dziękuje, Dobry Duchu! Filip z Jackiem nie doczekali, ale nie mam wyrzutów
sumienia, że nie zdążyłam. Czuję się cholernie dumna, że to zrobiłam, że zmieściłam
się w limitach, pogodzie i tej pięknej trasie i na koniec wyszarpnęłam jeszcze
honorowe pół godziny dla siebie. Schodzę ze Szczelińca z Maniakami lekko pijana
tym jednym piwem i szczęściem. Zmęczona, ale już spokojna, żeby w Pasterce się
dowiedzieć, że w całej wsi nie ma wody, bo w wodociągu z powodu upału i suszy
spadło ciśnienie. Spłukuję się wodą mineralną. Nawet mnie to nie rusza. Śmieszy
po prostu. Ściskam Filipa, który czekał na mnie cały dzień dzielnie, a ja nie
dałam rady przybiec na czas. Uspokaja mnie: „To nic! Potrenujesz i w przyszłym
roku będziesz lepsza!” Hahahahahahahahahaaa!! Syneczku, w tym roku jestem
półbogiem! Superwoman! I Nadczłowiekiem! Ale jasne, w przyszłym się postaram!,
myśląc – przyszłego roku nie będzie. Idę spać na brudasa, po oddzwonieniu do
wszystkich, którzy martwili się te 8 i pół godziny o mnie. To nic, że w tym
celu muszę wgramolić się na najbliższą górkę, bo tylko tam łapie zasięg. O
drugiej w nocy, wiedziona instynktem, wstaję i biorę prysznic w zimnej wodzie,
która wreszcie popłynęła z kranu. Wracam pod niskim księżycem do namiotu, a
cały wszechświat wskakuje znowu na swoje tory. Może tu jeszcze wrócę…
Do biegu zgłosiło się 500 osób. Nie wszyscy wystartowali.
Ponad 100 osób zeszło z trasy i nie ukończyło biegu. Zajęłam 294 miejsce na 360
osób, które bieg ukończyły w limicie (18 było poza)
Punkt 1. Slavny – 8 km – (limit 2 godz.) mój czas – 1:11:58,
miejsce 300.
Punkt 2. Slavny – 18 km – (4 godz.) mój czas – 2:56:19, m. 323
Punkt 3. Pasterka – 28 km – ( 5 godz.) mój czas – 4:37:12,
m. 341
Punkt 4. Parking pod Szczelińcem – 36 km – (6:30 godz.) nie
było pomiaru.
Punkt 5. Błędne Skały – 43 km – (7.30 godz.) mój czas –
7:20:56, m. 305.
Meta – Szczeliniec – (50km) – (9 godz.) 8:29:52, m. 294.
Wypiłam 10 litrów wody i ok. 2 litrów coli i wody na
punktach. Zjadłam 6 żeli energetycznych.
„- Koniec wyścigu! – I wszyscy zgromadzili się wokół
niego, zdyszani i bardzo ciekawi:
- Kto zwyciężył?
Żeby odpowiedzieć na to pytanie, Dodo musiał przez
dłuższą chwilę pomyśleć. Usiadł, przycisnął palec do czoła (w takiej samej
pozie, w jakiej najczęściej oglądamy Szekspira na portretach), siedział i
myślał, a cała reszta czekała w milczeniu. Wreszcie Dodo odezwał się:
- WSZYSCY wygraliście, więc każdy musi teraz dostać
nagrodę.”
(Lewis Carroll, Alicja w krainie czarów, Poznań 2010)
Następnego dnia w nie mniejszym upale prowadziłam samochód w
drodze do Poznania. Pod Lesznem ze zmęczenia tym ukropem zatankowałam benzynę
do diesla, zapominając, że od trzech miesięcy mam inny samochód. Przejechaliśmy
jeszcze kilka kilometrów i stanęliśmy w Lipnie. Wycieczkę w Góry Stołowe
zakończyłam więc w autobusie wiozącym dzieci na kolonie, którego kierowca z
wielkim sercem zabrał nas do Poznania. Naprawa samochodu i wycieczka z powrotem
do Lipna to już zupełnie inna, ale bardzo optymistyczna historia, którą teraz
wspominam z uśmiechem i ślę dużo dobrych myśli do ludzi, którzy potrafią okazać
serce drugiemu człowiekowi :) Ot, letnia przygoda w moim stylu :P
Foto: moi :)
Foto: moi :)
Siedzę z lekko bolącymi nogami (pewno nie są dość długie...) po skromnych 27km w komfortowym klimacie lutego i próbuję ogarnąć Twoje 50'C i 12 litrów do wypicia żeby przeżyć, no i te 600 stopni (wprawdzie nie Celsjusza ale co z tego?) na koniec :) Wygląda na to, że potrafisz "wytłumaczyć, jak to się robi" :)
OdpowiedzUsuńPrzemierzyłem MGS gdy był jeszcze zaledwie maratonem i też zaliczyłem udar
cieplny, który wymagał dwóch baniek wody i 10 min na czworakach, a Ty przyjęłaś to w biegu. Masz kwalifikacje... :)
To teraz w marcu 50km na zimno :)
Johnson
Johnson, masz wystarczająco długie nogi i mądrą, twardą główkę, żebym to ja uczyła się od Ciebie :) Dziękuję za dobre słowo - niezmiennie doceniam Twoje błogosławieństwo ;)
UsuńKIM
Karola! Łzy miałam w oczach, czytając o mecie - tak mam ostatnio, że się wzruszam: powrót do wieku nastoletniego czy starość? :)
OdpowiedzUsuńAle na koniec wybuchnęłam śmiechem, czytając o tankowaniu :)
Rozumiem, że mąż nie biega? Szkoda, że nie kierował autem, byłoby na niego, bo przecież jemu też by się to zdarzyło! (gdyby biegł...) :)))
Ściskam, wariatko i podziwiam niezmiennie!
Majka :) Twoje reakcje są naturalne - miałam podobnie ;) Zostań ze mną - wariaci lubią towarzystwo :)
UsuńŚciskam
KIM