RHYTHM’N’GWINT
PRZYGOTOWANIA, KTÓRYCH NIE BYŁO
GWiNT 2015 zaczął się dla mnie już jesienią ubiegłego roku,
kiedy Marcin Brudło zaproponował na GWiNTowy baner fejsbukowy zdjęcie, na
którym biegnę razem z Arletą. Kiedy 7 stycznia, w pierwszym
dniu zapisów, wskoczyłam na listę 110-ki, poczułam lekką ekscytację, ale też
spokój, jak powrót do domu. To był mój pierwszy ultra, na rodzinnych terenach,
w towarzystwie znanych mi, życzliwych twarzy. Idealnie.
Od przekroczenia w dzikiej radości mety 55 km w roku 2014 i
witaniu w Wolsztynie finiszerów etapu 110 km, wiedziałam, że wystartuję w kolejnej
edycji.
Teraz miałam przebiec swoje pierwsze 100 km. Wielka niewiadoma. Czułam się jednak dość
pewnie po całkiem udanej Łemkowynie. Kiedyś trzeba przecież zaryzykować. Wróć.
Ciągle to robię…
[Męskie Granie. 2013. Jutro jest dziś (Katarzyna Nosowska
& O.S.T.R )]
Mój spokój i pewność zaczynały jednak powoli wyparowywać.
Dość ciężko przeszłam okres grypowy, infekcje męczyły mnie do przedwiośnia, co
wpłynęło na ograniczenie i tak skromnych objętościowo wybiegań. Przyplątała się
kontuzja żebra i kilka dość niefortunnych startów, z których najbardziej
odchorowałam głową Olęderski Maraton Crossowy, zaledwie 2 tygodnie przed GWiNTem.
To wydarzenie potężnie zryło mi berecik: zaliczyłam malowniczą wywrotkę na
pierwszym kilometrze, podpaliłam cały początek, zgubiłam drogę na 19 km i straciłam całe serce
do tego biegu na 23. Resztkami godności ukończyłam ten bieg, ale za wesołe to
nie było. Postanowiłam jednak zawalczyć i spróbować zrobić GWiNT 110 po
swojemu. Przypomniałam sobie, dlaczego tak naprawdę wybrałam ten sport.
[Cyndi Lauper - Girls Just Want To Have Fun]
Po swojemu, czyli
sama, co najbardziej na takich trasach lubię, na czystej radości z biegania, na
spokojnie, bez kozakowania, bez walki o miejsca, chłonąc, ile się tylko da, z
tego, co wokół. Chciałam to zrobić na spokojnie, ale w moim stylu: nice and
easy, ale kiedy trzeba nice and rough !! Niech koła się toczą!! :D
[Tina Turner – Proud Marry]
Nie lubię za dużo przygotowywać się do biegu i pielęgnować stresu, dość sprawnie dokonałam koniecznych zakupów: żele, saltsticki, zamrażacz, plasterki, kilka batonów, sok pomarańczowy (mój must have) i nowa bufka, w imię świętej zasady – co się nie dobiega, to się dowygląda ;), co piszę z dużą dozą humoru i rezerwy, bo jak można dobrze wyglądać po 110 km, a zwłaszcza w trakcie :D Wyciągnęłam plecak, bukłak, buty, kompresy, czołówkę, zegarek i lekkie ciuchy biegowe, licząc na dobrą pogodę, postanowiłam biec na krótko, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Podzieliłam wszystko na kupki: to na start, to na przepak, to na metę. Warto sobie tak rozplanować sprzęt, potem nie ma kłopotu, co gdzie zabrać. Zrobiłam to tak naprawdę na ostatnią chwilę. Zapakowałam graty i Rutkę do samochodu, ruszyłyśmy do Grodziska. Najbardziej lubię ten moment przed biegiem, kiedy zaczyna pachnieć przygodą.
[Skalpel –
On the Road]
Po odebraniu pakietów, zjedzeniu pysznego makaronu w Grodzisku, „nadaniu” przepaków i wypuszczeniu Piotra Oleszaka na trasę 100 mil, wylądowałyśmy z Karoliną Rutą w domu moich rodziców w Wolsztynie. I teraz quizik. Czego można zapomnieć na start sezonu, na który czeka się bite pół roku:
a) butów,
b) skarpetek,
c) majtek,
d) zakrętki do bukłaka?
Werble. Chwila napięcia...
[Wojtek
Mazolewski Quintet – Heart Shaped Box]
Odpowiedź – wszystkiego !! Ale w
ramach litości koleżeńskiej, oszczędzę szczegółów, kto z nas zapomniał czego :D
Nadmienię tylko, że w grodziskiej pasmanterii nabyłam skarpetki Runner, które w
połączeniu z prawie nowymi butami zrobiły mi na trasie 3 dziury w stopach :D
Jednak mrożących krew w żyłach
opowieści nie koniec, ponieważ, usiłując skraść trochę snu przed startem,
otrzymałyśmy, druzgocącą informację o d Piotra, że ze względu na kontuzję był
zmuszony zejść z trasy… Całe moje wesołe nastawianie się na przygodówkę w
sekundę zamieniłam na intensywny trening motywacyjny ze słuchawkami w uszach.
[Hans Solo – Dopóki jestem]
Odsunęłam wszystkie wątpliwości i
zasnęłam na rozkaz, przekona, że dam radę. W końcu mam w sobie ten ogień i nie
zawaham się go użyć!! Sama napiszę swoją historię i wypalę ziemię za sobą!! :P
[Alicia Keys – Girl on fire]
BIEG – PODRÓŻ
Godzina 2 w nocy. Pobudka. Szybki
spacer na start, lekkie śniadanie w drodze. Kilka zdjęć i żartów z Bartkiem
Rabiegą i Michałem Matlągiem. Życzenia powodzenia, krótkie odliczanie i chwila,
którą uwielbiam. Start, punktualnie o 3.00. Kolorowe sylwetki biegaczy w
ruchomych światłach czołówek. Wspólny bieg promenadą, a następnie wąską ścieżką
nad brzegiem Jeziora Wolsztyńskiego, rozmowy, gwar, beznadziejne żarty: „Daleko
jeszcze?”, „Na ile kilometrów ten maraton?” i „Ile masz na dychę?”, salwy
śmiechu. Na ósmym kilometrze, ostatni raz widzę Karolinę i Bartka. Biegnę moją
ulubioną trasą wolsztyńskich treningów: jezioro, lasy na północ od niego,
stawy, a w nich tysiące żab, zagłuszające swymi chórami, pogłośnione już
ukształtowaniem terenu, oddechy biegaczy. Po lewej mijamy leśne Jezioro Brajec,
biegnę po ciemku, ale widzę jasno miejsca, w których zwykle jeżdżę rowerem,
kąpię się latem i chodzę na grzyby jesienią. Pod stopami ubywa i zmienia się
ziemia – błoto, trawa, piach; po bokach wyrastają i nikną wąwozy, drzewa,
zarośla. Mam nieodparte wrażenie, że biegnę po naturalnej bieżni; w miejscu, a
ciemność puściła w ruch świat wokół mnie.
Dobiegam do Kużnicy Zbąskiej, gdzie ciemność rozbija jasne
ognisko na plaży i znajome uśmiechy Renaty i Marka, żywy doping. Nie mam
potrzeby się zatrzymywać, piję więc tylko wodę i ruszam dalej na 15 km. Nad jeziorem mylę
lekko drogę, i nadrabiam jakieś 500 metrów, postanawiam się więc pilnować. Cały
bieg odbieram teraz jako bardzo świadomy, spokojny i opanowany. Zaprogramowałam
się na takie bieganie, jakie najbardziej lubię – sama ze sobą, z jak najlepszą
kontrolą nad ciałem i głową, ale taką, żeby jednak pojawił się ten automatyzm,
do którego tęsknię, kiedy nogi same biegną, a kilometry znikają po kilka i
kilkanaście.
[Smolik/Kev Fox – Run]
Rano jest najpiękniej. Ciemno jeszcze, cicho, zawodnicy już
rozciągnięci na trasie, miejsce na siebie, las, własny oddech i kawałek drogi w
świetle czołówki. Po żabach, kosy i skowronki zaczynają wesoło przywoływać dzień, a słowik czule żegna noc.
Robi się widno. Teren faluje, na wzniesieniach widać delikatne słońce, budzące
się miedzy drzewami, a miejscami w niższych fragmentach trasy zalega delikatna
mgła. Słońce zaczyna swoje czary.
[Farben Lehre feat. Gutek – Anioły i Demony]
Wbrew upowszechnionej o mnie opinii, nie zrobiłam nawet jednego zdjęcia na trasie, wszystko zarejestrowałam w głowie. Pamiętam każde drzewo, korzeń, zakręt trasy, każdy dźwięk i zapach. Tuż przed Jastrzębskiem wbiegam na przepiękne wzgórza morenowe porośnięte dywanami konwalii. Ciężko opisać ich słodki jak miód zapach wiszący w powietrzu, kiedy spomiędzy drzew skrzy się niskie jeszcze słońce. Odruchowo zwalniam, czuje się jak Odyseusz, mamiony głosami syren. Nie mogę się dać uwieść temu pięknu. Biegnę dalej.
[Jessie Ware – Running]
Jastrzębsko Stare. 26 km trasy. Miejsce, które mnie dwa tygodnie
wcześniej rozjechało mentalnie. Melduję się, piję wodę, ściągam bluzę i
niepotrzebną już czołówkę. Ruszam dalej, wbiegam na ten fragment trasy, gdzie
zaliczyłam najgorsze bieganie od dawna. O dziwo, bez emocji, jakby za szybą
mijam miejsce mojego upadku, strome przewyższenia, znienawidzone piachy.
Okazało się, że mnie w tamtej historii już nie ma, oto piszę zupełnie nową…
Wkrótce opuszczam ten fragment,
przecinając symbolicznie autostradę. Kilka kilometrów dalej agrafką wpinam się
do Miedzichowa. Czuję się wolna.
[Rudimantal – Free]
Miedzichowo. 41
km trasy. Wbiegam do pięknej wioski miedzy stawami.
Godzina 7.20, ludzie pracują w polu, trwa sezon na szparagi, które trzeba rano
zebrać. Wczesna pora, ciężka praca, a jednak podnoszą się, machają do biegaczy,
zawsze wzruszają mnie takie gesty, bezinteresowna życzliwość.
[Massiv Attack – Unfinished Sympathy]
Przebiegam przez bramkę do pomiaru czasu, chwytam colę i
kilka kawałków pomarańczy, biegnę dalej. Tak naprawdę to ten fragment trasy,
gdzie się już rozbujałam, zaczęło mi się naprawdę lekko biec. Robię to coraz
szybciej, wyprzedzam po kilkanaście osób, trasa zaczyna gęstnieć od uczestników
biegu na 100 mil.
Biegnę po 5.30-5.10, czuję się świetnie, ale kierowana rozsądkiem zaczynam
hamować. Muszę jeszcze dać z siebie, co najlepsze na kolejnych kilkudziesięciu
kilometrach.
[Foo
Fighters – Best of You]
Tym bardziej, że teren wokół rzeki Czarna Woda, skutecznie
szybszy bieg uniemożliwia. Grząsko, chaszcze, pień na rzeczce, który pokonuję
dość sprawnie, ale jestem świadkiem pięknej kąpieli ;) Lubię takie niespodzianki.
Co prawda salwy śmiechu wypłoszyły autorów tej pięknej przeszkody, ale i tak
natura poraża swoim dzikim pięknem i świeżą, majową zielenią. Kolejne kilometry
trasy pokonuję z uśmiechem na ustach, zwłaszcza, że trasa przed Nowym Tomyślem
pięknie kluczy po niewielkich wzniesieniach, co, dla nóg znudzonych płaską na
tym odcinku drogą, jest jak lód w drinku.
[Wojtek
Mazolewski Quintet – Get Free]
Nowy Tomyśl. 55
km. Przepak. Wbiegam do miasta, spiker zapowiada mnie z
nazwiska – zawsze mnie to zawstydza… To
tylko ja, dziewczyna nabijająca szczęśliwe kilometry nogami. Przez cały ten
etap zjadłam tylko bułkę i 2 małe batony jako podkład pod żele, wypiłam całą
wodę z bukłaka, mały sok pomarańczowy plus to, co na punktach. Uzupełniając
wodę i jedzenie z własnych zapasów, zdaję sobie sprawę, że oprócz przepaków nie
potrzebuję punktów na takich biegach. W zasadzie się na nich nie zatrzymuję,
wodę mogłabym uzupełniać gdziekolwiek. Spotykam Michała Matląga, który przerwał
bieg ze względu na kłopoty z żołądkiem. Już mnie to nie dziwi. Słyszę też, że
Rutka prowadzi, a ja jestem trzecia. Pierwsza wiadomość mnie cieszy, drugiej
wolałabym nie usłyszeć. Ruszam dalej. Łapią mnie delikatne skurcze nad
kolanami, wypijam magnezowego shota i jest to moja pierwsza interwencja
parafarmakologiczna. Do końca trasy wezmę jeszcze tylko 2 ibupromy i 1 nospę na
ostatnim 17-kilometrowym fragmencie trasy. Tymczasem chyba zaszkodził mi ten
przymusowy zastój i organizm domaga się magnezu i wapnia.
[Pablopavo i Praczas – Magnez i wapń]
Biegnę dalej. Za miastem trasa wije się polami, pamiętam ją
bardzo dokładnie. To tu rok temu dorzynałam się z Arletą. Myśli uciekają mi do
niej. Za parę godzin wystartuje w pierwszym tak poważnym biegu po swojej
potwornej kontuzji. Dziwne ciepło czuję w piersi i oczy nagle mam w mokrym
miejscu. Jestem pewna, że zrobi to jak należy. Podobnie jak Rutka, która
dzielnie przeciera mi szlak. Z tego sentymentalnego nastroju wyrywa mnie
poczucie obowiązku, czas na saltsticka. I nagle przerażenie – zapomniałam ich
zabrać z przepaku na dalszą część trasy, uspokojona myślą, że nie potrzebuję
odnawiać zapasu leków, bo przecież nic mnie nie boli. Pozwalam sobie na bardzo
brzydkie słowa i stwierdzam, że spokój, trudno, radzę sobie jak umiem. Zostały
mi dwa. Jednego wezmę na 73 km,
drugiego około 100. W ramach uzupełniania minerałów zjadam za to słone krakersy
w Wąsowie i Porażynie, wmawiając sobie, że skoro słone, to muszą działać jak
saltsticki. Placebo działa. Działa też silna wolna wola.
[Indios Bravos – Wolna wola]
Wąsowo. Przepiękny folwark, wszystkie budynki ze starej, czerwonej cegły, olbrzymie podwórze wyłożone polnymi kamieniami. Tacy mili ludzie, poczęstunek dla biegaczy w porcelanie – kultura :) Chcę już jednak wrócić tam, gdzie moje miejsce – na trasę, w naturę, gzie nikomu nie przeszkadza, że smarkam na marynarza. Zaraz za Wąsowem wbiegam do Zaczarowanego Lasu – to jeden z najpiękniejszych fragmentów całego biegu. Soczysta majowa zieleń kipi z grądu: dęby, buki, olchy. Gęste poszycie prześwietlane tańczącymi refleksami słońca. Czuję się częścią tego lasu bardziej niż jakiejkolwiek cywilizacji. Miejscami panuje przyjemny chłód, miejscami zaś stoi gorące powietrze – na skórze czuję rozmieszczenie żył wodnych pod ziemią, w głowie świdrują mi głosy ptaków, a nos wypełnia zapach raz mokrej ziemi i ziół, a znowu dalej kurzu i igliwia. Jestem z tym światem połączona niewidzialną nicią. Awatar.
[Enya- Only time]
Zrobiło mi się tak dobrze, że w jednym miejscu pobiegłam na
pamięć, prosto za dwójką biegaczy, gdy tymczasem należało skręcić. Ta chwila
nieuwagi kosztuje mnie 1,2 km
nadbagażu i utratę 3. miejsca.
Pffffff… Ten piękny
fragment zostawił we mnie dużo ważniejsze ślady.
[Fisz Emade Tworzywo – Ślady]
Piękną aleją wybiegam w pobliżu pałacu w Porażynie, prosto w
obiektyw Karoliny Kotkowskiej. Jakie to miłe spotkanie!! Spotkać tak życzliwą
buzię po sporym wyobcowaniu na trasie, zupełnie niespodziewanie. Chwytam
pomarańczę i biegnę dalej. Droga robi się szersza, piaszczysta, las iglasty i kolejna
niespodzianka – w środku lasu żołnierski posterunek, przesympatyczni
przebierańcy pozdrawiają, życzą powodzenia. Robi się naprawdę gorąco i coraz
trudniej. Już duże fragmenty trasy pokonuję marszem. Staram się tylko, by był
on na tyle szybki, żeby mnie zmęczyć do tego stopnia, że zacznę biec. Co chwilę
spotykam któregoś z biegaczy 110 lub stumilowców. Mają swoje historie wypisane
na twarzach. Ja pewnie też. Mało rozmawiamy. Wszystko wiadomo. Zostawiam ich w
Lasówkach. Uzupełniam wodę i „śmigam” dalej.
[Natalia Przybysz – Nazywam się niebo]
Na ostatni, długi fragment trasy. Jego piękno wynagradza
jednak cały trud. Zaczyna prawdziwie boleć, ale ja umiem się tym pięknem
znieczulać. Znowu grądy, same buki i dęby, wysokie aleje, w głowie rejestruję miliony
zdjęć, kadrów, dźwięków, zapachów. Widzę, jakby z góry, w skali makro, rzeźbę
terenu, ten zamysł kompozycyjny niewidzialnej ręki natury. Widzę też z bliska
mrówkę, która mozoli się z liściem. Jestem częścią tego mikroświata. Jestem
mrówką w wielkich trybach lasu. Taka mała, a taka silna. Czuję się prawdziwie
odurzona lasem, powietrzem. Pijana szczęściem i zmęczeniem.
Już pełna, a jeszcze głodna. Chcę jeszcze więcej. Tu i
teraz.
[Fisz – Superfrajer]
Las rzednie, droga się wypiaszcza, słońce grzeje coraz
mocniej. To czas spotkań i pogawędek ;) Najpierw kilka zdań z Piotrem
Kotkowskim, który pięknie śmiga w czołówce 55-ki. Sprzedaję mu symbolicznego kopniaka
na rozpęd, sama podrywam się do coraz krótszych lotów. Czuję już jak nogi
zamula mi monotonia trasy. Spotykam Marcina Stachowiaka z kolegą. Idzie,
podpierając się kijem. Rozśmiesza mnie historią o trupie w rowie. Całkiem
ładnie zmartwychwstał, jak na trupa, żartuję na odchodnym. Biegnę dalej,
pozwalając im delektować się pięknem popołudnia. Moja miłość do lasu przechodzi
mały kryzys. Czuję, że delikatnie zabija mnie swoją pieśnią.
[Roberta
Flack - Killing Me Softly]
Ale nagle podmuch świeżości !! Czy to fatamorgana czy
prawdziwe górki ?? Moje oczy śmieją się na widok całkiem przyjemnych
przewyższeń. Wbrew rozsądkowi, a zwłaszcza własnemu ciału, przyspieszam na
podejściach, puszczam się pędem na zbiegach. Życia mi brakowało, wiatru we
włosach, odmiany, kolorów !!
[Farben Lehre – Kolory]
Nawet najpiękniejsza bajka się kiedyś kończy i moja kończy
się, kiedy wybiegam z lasu i nagle widzę w oddali miasto. Na oko – 4 km asfaltu. 4 km cierpienia. Mijają mnie
koledzy z trasy ze słowami: „Gonimy cię od 30 km. Biegnij z nami!
Zasłużyłaś, żeby wbiec na metę przed nami” Nie mogę. Wszystko mnie blokuje.
Głowa mnie blokuje. Puszczam ich przodem, powitają mnie na mecie. Biegnę, przyglądając się
miastu, domom i ludziom w ich codziennych koleinach, jakbym to oglądała
pierwszy raz. Chyba po prostu potrzebowałam czasu, żeby wynurzyć się z lasu i
znowu nabrać powietrza cywilizacji.
[Fisz Emade Tworzywo- Zwiedzam świat]
Cały mój bieg był skrajnie świadomy. Nie miałam żadnego kryzysu, momentów załamania, braku wiary w siebie, wątpliwości, że to ukończę. Odwrotnie, pilnowałam się, żeby się nie ścigać, żeby nie biec na maksimum możliwości, żeby nie zepsuć sobie zabawy, żeby nie przesadzić – nie wiedziałam przecież, jak zareaguje moje ciało i psychika na taki dystans. Pod koniec miałam dość. Biegnąc już w parku i widząc metę tak blisko, zareagowałam soczystym: „Po ch*j?!” kiedy trasa zakręcała wokół parku. „Po cholerę te 200 metrów po 110 km?!” Kiedy jednak wbiegłam na ostatnią prostą, wiedziałam… Na mecie czekali moi przyjaciele, znajomi i zupełnie obcy mi ludzie. Wszyscy z uśmiechami na ustach. Dobrze było biec i wiedzieć, że tam są. I świadomość, że to zrobiłam, przebiegłam 110 km !! Euforia !! Dzika radość !! Wykrzyczana !! Sama dałam sobie najlepszy prezent ever !! Rzadko tak myślę, ale wtedy pomyślałam: Karola, jesteś po prostu najlepsza !!
[Tina
Turner – Simply the best]
PORT – PODSUMOWANIE
Przekazywana z uścisku do uścisku, zatrzymałam zegarek na 13
godzinach 26 minutach i 25 sekundach w ruchu, z dystansem 111,6 km. Biegłam ze
średnim tempem 7:14, maksymalne tempo wyniosło 3:24. Pokonałam 867 m przewyższeń. Na 80
zawodników mojego dystansu byłam 28 (12 osób biegu nie ukończyło). Czwarta
kobieta na mecie, ze stratą 3 minut do trzeciej i 8 do drugiej. Kilka minut straty
na 110 km
i 14 godzinach, 7 minutach i 14 sekundach według mojego oficjalnego wyniku…
Dlaczego to podkreślam? Ponieważ był to czas, jaki potrzebowałam na odbycie
swojej podróży. Ponieważ to czas, który jest sumą moich dobrych wyborów i
pomyłek, szczęścia i pecha na trasie, braku kontuzji i kłopotów żołądkowych,
ale też konsekwencją podwójnego pomylenia drogi. Na starcie wszyscy mają takie
same szanse. Na trasie okazuje się, do kogo należy dzień. Na mecie, zwłaszcza
takiego biegu – i w tym wypadku to nie banał - wszyscy są zwycięzcami !!
„Czasu w ogóle nie ma właściwie. Jeżeli komuś się dłuży,
płynie wtedy powoli, jeżeli przeciwnie, to upływa prędko, ale przecież nikt nie
wie, z jaką szybkością biegnie w rzeczywistości. – Hans Castorp nie zwykł był
filozofować, a jednak pociągało go to. Joachim zaprzeczył:
- Jak to! Czas przecież mierzymy. Mamy zegary i kalendarz i
miesiąc, który upłynął, upłynął tak samo dla ciebie, jak dla mnie i dla nas
wszystkich.
- A więc uważaj – powiedział Hans Castorp i nawet podniósł
do góry palec wskazujący – Minuta trwa według ciebie tak długo, jak ci się to
wydaje, kiedy sobie mierzysz temperaturę?
- Minuta trwa tak długo… jest czasem, którego potrzebuje
wskazówka sekundnika, żeby dokonać całego swego obrotu.
- Ależ ona potrzebuje właśnie raz krótszego, a kiedy indziej
dłuższego czasu – z naszego punktu widzenia! I rzeczywiście… to znaczy, w
rzeczywistości – powtórzył Hans Castorp i tak mocno przycisnął palec wskazujący
do nosa, że go zupełnie przekrzywił – jest to ruch, ruch przestrzenny, prawda?
Zaraz, czekaj! Czas mierzymy zatem przestrzenią, ale to jest tak samo jak
gdybyśmy przestrzeń chcieli mierzyć czasem, co robią przecież tylko ludzie
zupełnie niewykształceni. Z Hamburga do Davos jest dwadzieścia godzin – no tak,
koleją; ale ile to będzie na piechotę? A w myśli? mniej niż sekunda!
- Słuchaj no – rzekł Joachim – co ci jest właściwie? Zdaje
mi się, że pobyt tu u nas ci nie służy.
- Cicho bądź! Czuję, że myślę dziś szczególnie bystro. Czym
jest właściwie czas? – zapytał Hans Castorp i przegiął tak silnie swój nos, że
jego koniec zbielał i cała krew zeń uciekła. – Czy możesz mi na to
odpowiedzieć? Przestrzeń spostrzegamy przecież za pomocą naszych organów
zmysłowych, za pomocą wzroku i dotyku. No, dobrze. Ale co właściwie jest naszym
organem czasu? Czy możesz mi go wymienić? Widzisz, tu zapędziłem cię w kozi
róg. Ale jakżeż możemy chcieć mierzyć coś, o czym, ściśle mówiąc, nic nie
wiemy, czego żadnej, absolutnie żadnej cechy nie znamy! Mówimy: czas upływa.
Pięknie, niech sobie upływa, ale żeby móc go mierzyć… Zaraz! Ażeby być
wymierzalnym, musiałby przecież płynąć j
e d n o s t a j n i e, a gdzie jest napisane, że tak właśnie się dzieje? Dla
naszej świadomości na pewno tak nie jest, a przyjmujemy to tylko gwoli ładu i
nasze miary to przecież tylko konwencja…”
[Tomasz Mann, Czarodziejska góra, t. 1, rodz. III, Bystrość
umysłu, przeł. J. Kramsztyk, Warszwa 1972]
Czas jest. Płynie. Daje się mierzyć, ale to my wypełniamy go
treścią. Ja swój czas na Gwincie wypełniłam po brzegi przestrzenią między
Wolsztynem – Nowym Tomyślem – Grodziskiem. Wypełniłam go też swoim szczęściem,
bólem, dumą, uporem i spełnieniem.
Bieganie daje szczególny rodzaj spełnienia.
Biegniemy więc dalej !!
Zdjęcia, za które pięknie dziękuję: Fotografia Piotr Oleszak, Michał Bartkowiak, Kamila Koziołek, Karolina Nowakowska
Piękny i długi tekst, kawa się przydała. „Po cholerę te 200 metrów po 110 km? - pomyślałem to samo :)
OdpowiedzUsuńDobra robota Karolina :-D Opisy książkowe, pełne szczegółów - chce się czytać. Obrazy niesamowicie wciągające :-D Ultra to ultra - wspomnienia na całe życie.
OdpowiedzUsuń