ŁEMKOWYNA - BIEG ROKU, ROK W BIEGU
Bieg-niespodzianka, wskoczył w mój biegowy kalendarz całkiem
niedawno, zaraz po udanym starcie w Forest Run, kiedy po raz kolejny zdałam
sobie sprawę, że las i góry to moje środowisko biegowe, tam biegam najpełniej i
czuję, że mogę rozwinąć skrzydła. Myślałam o nim częściej i intensywniej niż o
zbliżającym się Maratonie w Poznaniu aż do chwili, kiedy wiedziałam już, że
wystartuję. Od tej chwili myślałam o nim jeszcze intensywniej. Zawsze jednak w
optymistycznym tonie.
Stało się. Pojechaliśmy. Razem z ultra przyjaciółką Karoliną
Rutą, jej biegowym partnerem Tomkiem Buśko i kierowcą, Pawłem Połczyńskim,
również ultra biegaczem wylądowaliśmy w Chyrowej w przeddzień startu.
Przywitało nas absolutnie przejmujące zimno. Z kilkunastostopniowego,
przyjemnego klimatu Poznania zostaliśmy wrzuceni w 0°C i urzekające, oszronione
widoki pogórza beskidzkiego. Drewniany kościół, stacja narciarska z gościńcem i
5 domostw, oto i cała Chyrowa, miejsce naszego startu. Na szczęście
przesympatyczna gospodyni gospodarstwa agroturystycznego, w którym się
zatrzymaliśmy, zadbała o nasz komfort i domek, w którym mieliśmy
zamieszkać ogrzała szczerze za pomocą
żelaznej kozy do temperatury ruskiej bani. Potem już sami nosiliśmy drewno i
pilnowaliśmy ognia, co miało nieodparty urok zimowego wypadu w góry.
Bransoletki i gwizdek
Jestem ultraską, a nawet ultra laską ;) więc zachowałam się
jak 100% kobieta, odpowiadając na ofertę gadżetową organizatorów. Jeszcze przed
wyjazdem zamówiłyśmy z Karolą biegowe, łemkowynowe bransoletki, działając w myśl – świętej już w naszym gronie –
zasady: Co się nie dobiega, to się dowygląda. Biżuteria przyszła w dniu wyjazdu
i natychmiast stała się naszym talizmanem, gwarantującym sukces. Nic nie mogło
już pójść źle, a jednak…
Gwizdek. Mały, mroczny przedmiot pożądania. Bardzo
deficytowy, a wymagany przez organizatorów towar. Zwykle wbudowany w szelki
biegowego plecaka, lecz nie plecaka Karoliny, której obiecałam zabezpieczenie
tego punktu. Nie kupisz go ani na stacji benzynowej, ani w sklepie z zabawkami,
ani w markecie budowlano-ogrodowym, ani nawet u Chińczyka (!!) wzdłuż całej drogi z Poznania do Chyrowej.
Nie udało się też zrobić go według internetowej instrukcji ze słomek do
napojów. Cały dzień minął na żartach z tego faktu, ale wieczorem – im bliżej
było weryfikacji wyposażenia – zaczęło się robić poważnie. Na szczęście
talizmany zadziałały i z pomocą pospieszył nam kilkuletni wnuczek naszej
gospodyni. Wkrótce Karolina pogwizdywała wesoło w owinięty taśmą klejącą,
zielony, piłkarski gwizdek dla dzieci.
Zimno
W niewielkim stresie, spowodowanym drobiazgowością w weryfikacji wymaganego wyposażenia przez ratownika GOPR, odebraliśmy swoje pakiety i dopełniliśmy wszelkich formalności. Można było zacząć się zbroić. W cieple kozy myślałam tylko o tym, jak zimno będzie na trasie. Nie martwiły mnie kilometry, zapowiadane błoto i podbiegi, ani własna kondycja, ale zimno właśnie. W końcu otrzeźwiła mnie myśl, że przecież pobiegnę, rozgrzeję się, nie ma siły, żebym zmarzła, przecież biegałam już dziesiątki kilometrów przy -15°C. Dasz radę, dziewczyno! Zawsze dajesz! :) Załadowałam więc cały sprzęt do plecaka, przygotowałam buty i ciuchy i poszłam spać.
Cztery pory roku – Wiosna
Dzień startu. Pobudka, śniadanie, gorąca herbata, ubranie
swobodne, ale termiczne, buty trailowe, stuptuty, plecak – zapinki (gwizdek!),
numer, chip, czołówka, rękawiczki, buffka, zegarek, uffff…..
Trucht na start i kojące odkrycie, że już nie jest mi zimno.
Absolutny spokój i opanowanie. Od tej chwili byłam pewna – jakkolwiek zuchwale
to nie zabrzmi – że wszystko będzie dobrze i pójdzie według planu. Czasem takie
rzeczy się po prostu wie. Kobiety wiedzą ;)
Wystartowaliśmy. Uwielbiam tę chwilę. Od teraz wszystko
zależy tylko ode mnie. A ja wiem, że będzie bal, a parkiet mój. Kocham to. To
mój żywioł…
Krótki lot przez wieś, potem wzgórze i kolejne, a zza niego
różowo-pomarańczowy brzask, mgła, rosa, zapach trawy. Dla takich chwil warto
trenować. Potem pierwsze leśne zbiegi, miejscami zjazdy po błotnistych
zboczach. Ludzie wokół mnie tracą równowagę, przewracają się, ja biegnę.
Stabilizacja jeszcze doskonała, błoto jest jeszcze moim sprzymierzeńcem –
idealnie amortyzuje długie skoki, bo trzeba wiedzieć, że zbiegam śmiało.
Zbiegami nadrabiam moją słabość na podejściach, wyprzedzam po kilkanaście osób,
na wypłaszczeniach udaje mi się utrzymać pozycję. Tak już będzie do końca.
Mijamy leśny kościółek i braciszka w habicie, który rzuca błogosławieństwo dla
biegnących. Ciepło się robi na sercu, tu kibicowanie jest naturalne i spontaniczne,
czy to zakonnik, kobieta w zagrodzie, czy zmęczeni życiem panowie pod sklepem
monopolowym, nikt nie musi, a każdy robi to w sposób absolutnie szczery.
Krzepiące są zwłaszcza słowa zachęty dla kobiet: „Brawo, babki!!” W końcu
niewiele nas biegnie. Na 12 km
podczas stromego podejścia odbija mi do przodu Karolina i kończy się towarzyska
zabawa, a zaczyna ten rodzaj medytacji, który tak lubię. Zostaję sama.
Koncentruję się na własnym ciele, trasie i zadaniu.
Zima
„ – Ależ to zupełnie przypomina gałęzie drzew! – wykrzyknęła
i nagle zauważyła jakieś światło. I to wcale nie kilkanaście centymetrów przed
sobą, tam gdzie powinna być tylna ściana szafy, lecz w oddali. W chwilę później
zdała sobie sprawę, że stoi pośrodku lasu, jest noc, pod nogami ma
najprawdziwszy śnieg, którego płatki wirują w powietrzu.” (C.S. Lewis,
Opowieści z Narnii. Lew, czarownica i stara szafa, tłum. A. Polkowski, Poznań
2004, s.12)
Wkrótce kolejne ostre podejście. Przygięta do ziemi,
wdrapuję się dzielnie, a kiedy podnoszę głowę na szczycie okazuje się, że
wyszłam z szafy. Prosto do zimowej Narnii. To Cergowa (716 m n.p.m.). Zamrożony
szczyt. Na drzewach, krzewach, trawach niewidzialna ręka mrozu utrwaliła
swoisty relief. Pomagały mu mgła i wiejący od południa wiatr, rzeźbiąc na
każdej gałązce dwucentymetrowe skrzydło lodu. Nigdy jeszcze nie widziałam
czegoś podobnego, to zdecydowanie najpiękniejsze moje wspomnienie z Łemkowyny.
Jakimś cudem przez parę ładnych minut jestem tam sama, w ciszy i w szklanym od
lodu szmerze wiatru. Bliżej z naturą i sobą samym być się nie da. Opuszczam z
żalem ten ikoniczny krajobraz, na który zima nałożyła srebrną sukienkę. Czuję
się jakbym wychodziła z cerkwi, wąską ścieżką w nawie białych drzew. Wracam na
ziemię.
Kurort po sezonie
Dosłownie. Szybko zbiegam do Lubatowej, z trudem akceptując
asfalt pod nogami. Dalej rozpęd niesie mnie do uzdrowiska Iwonicz-Zdrój. 22 kilometr. Pierwszy
punkt żywieniowy, chwytam bułkę i herbatę, ruszam dalej, żeby utrzymać dobry
rytm. Modernistyczne wille i domy
uzdrowiskowe, szerokie chodniki i niewielu kuracjuszy, wieje chłodem. Klimat
jak z Lśnienia Kubricka rozwiewa się
szybko, bo oto z powrotem zagłębiam się w zalesione góry. Biegnąc wzdłuż grani,
mijam Suchą (611 m
n.p.m.) i Mogiłę (606 m
n.p.m.), zbiegam do kolejnego uzdrowiska. Rymanów-Zdrój miga mi po bokach jak
przewijany film, stopklatką utrwala się jedynie most na rzece Tabor, gdzie
natura unosi rąbek spódnicy i pokazuje jak pięknie wypiętrzały się Beskidy,
odsłaniając kolejne warstwy geologiczne w nienaturalnym przechyleniu. Orogeneza
na żywo: patrz, mówi mi, to się dzieje na twoich oczach. Nie biegniesz po
dziele skończonym, jesteś świadkiem aktu tworzenia. Kolejne kilometry wibrują
mi w nogach i zegarku. Wolne na podejściach, szybkie na zbiegach. Nie wiadomo
kiedy i jak, myśląc o wszystkim i o niczym, upadając po raz pierwszy i drugi na
błotnistym zbiegu, znajduję się nagle na kolejnym punkcie kontrolnym. Godzina
13.00, 41 kilometr,
stacja narciarska Kiczera, pod szczytem o tej samej nazwie (640 m n.p.m.). Uzupełniam
wodę w bukłaku, łapczywie wgryzam się w pomarańczę (zawsze mi dobrze robi),
chwytam bułkę, herbatę i ruszam w lato.
Lato
Droga wiedzie łagodnymi, trawiastymi wzgórzami. Południowe słońce rozgania chłód
cienia. Ciepło, coraz cieplej, zdejmuję kurtkę, rozpinam bluzę, zsuwam buffkę.
Jest dobrze. Zmęczonym już mięśniom dobrze robi ten ciepły kompres. Nabieram
drugiej świeżości, a może to te pomarańcze… Pewnie trwało to dość długo, ale w mojej
świadomości minęło całkiem szybko. Kolejne 12 kilometrów w
transie. Nawet nie wiem kiedy minęłam Skibce (778), Smokowiska (748), Wilcze
Budy (759) i Tokarnię (778). Trans się kończy, kiedy zbiegając, zdaję sobie
sprawę, że nie widzę oznaczenia trasy. Aaaaaaa !! Muszę wracać pod górę, co za
marnotrawstwo czasu i sił. Rozeźlona tą stratą, na kolejnym zbiegu zasuwam tak,
że dochodzę do wartości, jakich nigdy bym nie osiągnęła na płaskim – na zegarku
mignęło 3 :P Ledwo wyhamowuję przed ostatnim z punktów kontrolnych.
Jesień
Jestem na 53 kilometrze, w Przybyszowie. Piję tylko
herbatę. W drodze zjem jeszcze swoje batony.
Ruszam dalej. To ten etap, kiedy ludzie gadają już do siebie,
gestykulują, potykają się, jęczą i pewnie majaczą ;) Sama łapię się na tym, że
głośno się przekonuję, że to już ostatni etap i w zasadzie jestem w domu. Popołudniowe,
jesienne słońce jest zapowiedzią rychłego wieczoru. Wiem, że muszę się
streszczać. Czuję, że słabnę, więc postanawiam przyspieszyć, żeby skrócić
zmęczenie. Poruszam się przepiękną granią, liście szeleszczą pod nogami,
chwilowo – ze względu na wysokość – jest sucho. Mijam Kamień (717 m n.p.m.) i zbiegając w
dolinę, utykam w błocie. Błoto obecne do tej pory pod liśćmi, płynące żlebami i
czające się przy kałużach, teraz w zasadzie stanowi drogę. Wyrobione ciepłem
słońca i nogami szybszych ode mnie biegaczy przypomina ciasto, gotową do wyrobu
glinę. Zasysa but. Wyskakuje mi pięta. Ciągnę z całych sił, żeby się
wyswobodzić. Chce mi się płakać, a śmieję się jak wariatka, sama w lesie. Potem
biegnę już błoto, czy nie błoto, środkiem ścieżki, bo wiem, że nie ma lepszej
drogi, a prędkość uratuje mnie przed szamotaniem się w tym szlamie. Zaliczam
jeszcze potężny poślizg, który zmusza mnie prawie do szpagatu, a moją napiętą
łydkę do potężnego skurczu. Naciągam stopę, wypijam magnezowego szota i biegnę
dalej. Nie użalam się nad sobą, nie klnę już nawet, bo nie mam siły na żadną
dekoncentrację. Przez głowę przelatuje mi myśl, żeby włączyć sobie muzykę, może
czas szybciej minie, ale odrzucam ją ze wstrętem. Nie zniosłabym żadnego
dodatkowego bodźca. Mijam połoniny, stogi słomy, konie, zbiegam lasem do
Komańczy. Tłukę jeszcze kilometr asfaltem, meta. Wpadam szczęśliwa, choć z
bluzgiem pod nosem. Zegarek pokazuje 10 godzin, 10 minut i bite 70 km. Wolontariuszka
zawieszając mi medal na szyi, uderza nim
w zęby. Rozbraja mnie to całkowicie: góry mnie nie złamały, to na mecie próbują
wybić zęby !! Zataczając się od śmiechu, wędruję kolejne dwa kilometry, żeby wziąć
prysznic. Po czym dwa z powrotem na metę. Tak, Łemkowyna jest dla twardzieli :)
Czy wrócę ?? To pewne !!
Co czuję?? Zmęczenie. Ból. Radość. Dumę. Zadowolenie.
Spokój.
„Oto, co robię dla
przyjemności.” (R. Askwith, Stopy w chmurach. Opowieść o pasji i obsesji
biegania, tłum. J. Buławnik, Łodź 2014, s. 13)
Czas oficjalny 10:14:03
Miejsce 89 na 166 osób
(15 osób biegu nie ukończyło)
(15 osób biegu nie ukończyło)
11 kobieta na mecie na 34
(4 niesklasyfikowane)
(4 niesklasyfikowane)
Debiut w ultramaratonie górskim
fot. Uboot-Studio, Karolina Ruta, Karolina Nowakowska (więc łapki precz)