„(…) Nieprzebrane, niepoliczone substancje ziemi.
Zapach cząbru, kolor jodły, szron, tańce żurawi.
A wszystko równoczesne. I chyba wieczne.
Oko nie widziało, ucho nie słyszało, a to było.
Struny nie wygrają, język nie wypowie, a to będzie.
Lody malinowe, topniejemy w niebie.”
Czesław Miłosz, Podziw.
Czego bym nie napisała, nie będzie dość, niedokładnie,
nie na temat. Zimowy Ultramaraton Karkonoski to nie żarty. To góry zimą. Ze
śniegiem, mgłą, wiatrem, mrozem, które tylko wyostrzają ich piękne i okrutne rysy
oraz kąty nachylenia trasy. To spełnienie wszystkich moich obaw i zaspokojenie
tego irracjonalnego głodu przygody, który pcha mnie z wyzwania w kolejne
wyzwanie. Przynajmniej na jakiś czas…
Miałam duże obawy przed startem. Dość słabo znoszę zimno,
ale jeśli się czegoś w życiu boję, lubię się z tym zmierzyć. Każdy ma swój
sposób na strach, ja jestem Brawurką – lubię konfrontację, pojedynek, albo
albo. Musi się wyjaśnić. Nie można się całe życie bać nieznanego, tajemnicy
jakiejś, którą wyobraźnia i straszne opowieści tych, którzy byli, pompują do
fantastycznych rozmiarów. Parzy? Serio? Niech sprawdzę.
Po weryfikacji sprzętu, autobusy zawożą nas na Polanę
Jakuszycką, miejsce startu. Lubię patrzeć, jak ludzie przygotowują się do
biegu. Skaczą, drepczą w miejscu, biegną szybko w krzaki, grzeją spokojnie przy
ognisku, przybijają piątki jak Żuri, żartują jak Michał czy z powagą dokonują
ostatnich poprawek rynsztunku, jak Piotr. Elita zajmuje dobre miejsca w
pierwszej linii startu. Gdzieś tam z przodu moszczą się chłopaki z NBR oraz
inni znajomi ścigacze, my z Piotrem nieco dalej. Plan jest taki, żeby pobiec
razem. Jest to wykonalne – znamy się dobrze z długich wybiegań i wycieczek
biegowych, organizowanych w ramach naszej nieformalnej grupy Strefa Chilloutu;
ale nie oczywiste, bo różnie przecież na biegach bywa, a my tniemy się na
słówka nawet bez ekstremalnych okoliczności. Z Bartkiem umiem już biegać, z
Piotrem – się okaże. Start. Kolumna rusza i chudnie do jednego szeregu po
wbiegnięciu do lasu. To przekleństwo utknąć za kimś wolniejszym, człapiącym.
Trochę przeskakuję do przodu, ale jest to ryzykowne, bo po bokach nie istnieje
ścieżka, tylko głęboki, kopny śnieg, który podczas takich akcji wysysa energię
z nóg. Trzeba się pogodzić ze wspólnym tempem grupy. Tak hasając, gubię gdzieś
Piotra.
Szybko okazuje się, że kije bardzo się przydają –
dziękuję Bartuś! Wielokrotnie podczas biegu moje myśli będą uciekać do Bartka,
który z kijami, które ratują mi skórę, zdobył niejeden siedmiotysięcznik.
Lekkie, ale stabilne i mocne Black Diamondy skutecznie zapobiegają dziesiątkom
okazji do wywrotek. Posługuję się nimi swobodnie, ramiona i barki dobrze uzupełniają
pracę nóg. Procentują treningi pływackie, sztangi, pompki i ćwiczenia
ogólnorozwojowe. W ultra, a zwłaszcza w takich warunkach, ekstremalnemu
wysiłkowi poddawane jest całe ciało.
Ścieżka wije się w górę wzdłuż Kamiennej, potem wśród Owczych Skał, w gęstej jak śmietana mgle mijamy Przedział (1063 m.n.p.m.) i przemy dalej, do Hali Szrenickiej. Robi się nieco luźniej, co pozwala odrobinę potruchtać. Nagle – Co ja „paczę”?! – na pełnej lufie wyprzedza mnie Piotr, który, myślałam, że jest prawie na mecie. Zaczynam go gonić, wyrównujemy krok na wysokości punktu, gdzie kubek ciepłej herbaty osłodzony jej pięknym uśmiechem, wyciąga w naszym kierunku Zosia, kobietybiegają.pl I tyle z wyrównania... Mroźne podejście na Szrenicę pokazuje mi, gdzie moje miejsce. W tyle! Na dodatek zaczyna wiać lodem. Naciągam swój czador i napieramy.
Na wysokości Łabskiego Szczytu (1472) już wiem, że
północny wiatr będzie nas spychał na czeską stronę przez większość trasy. Droga
pnie się uparcie w górę. Jest biało i zimno. Ale przed oczami pojawiają się
dwie pomarańczowe kropki. W dodatku jedna z nich krzyczy: „Jest Karola! I
Piotr!” A druga, jeszcze piękniej: „Może łyczek pigwówki?!” To Michał Matląg z kolegą okopał się w Śnieżnych
Kotłach. Nie wiem, jak to robi, ale Michu jest zawsze z jakimś eliksirem życia
na najtrudniejszych moich biegach. Mogę się przyzwyczaić ;) Ze słodkim ciepłem
w żołądku suniemy dalej. Celowo nie używam słowa „biegniemy”. Ta edycja ZUKa za
względu na ilość śniegu i warunki pogodowe jest wyjątkowo trudna. Potwierdzili
to stali bywalcy. Podziwiam wszystkich, którzy potrafią w takich warunkach
biegać. Ja zaledwie „przemieszczam się po trasie” z elementami biegu na
szerszych fragmentach i zbiegach, które kocham w każdych warunkach !!
Śnieg występował chyba we wszystkich, znanych tylko Eskimosom, postaciach! Kopny, uciekający spod stóp, wymagał dużego wysiłku stabilizacyjnego. Zmrożony na powierzchni, miękki pod spodem, zapadał się pod stopami, wiążąc nogi od kostek po uda. Nawiewany niczym cukier puder w okolicach Śnieżki, wymazywał ślady szybszych zawodników i całe fragmenty trasy. W niższych rejonach topił się i mieszał z błotem strumieni. Tuszował naturalne pułapki – szczeliny miedzy kamieniami i gałęziami kosodrzewiny, po której biegliśmy. Mam takie nierzeczywiste wrażenie – że nie byłam wcale w Karkonoszach, przez rozlane w powietrzu mleko moje oczy nie zobaczyły ani jednej panoramy – miejscami widoczność osiągała zaledwie metr, dwa – a moje stopy nie dotknęły tych gór. Biegłam oddzielona od ziemi warstwą lodu, śniegu, w jakimś totalnym niebycie. Ocean zamrożonej wody unoszącej się wokół w powietrzu i pod stopami, przeniósł mnie przez fantastyczną przecież krainę. Biała, zimna bieżnia puszczona w ruch pod stopami.
„Wtedy śnieg zaczął sypać tak gwałtownie, że chłopiec nie widział nic na wyciągnięcie ręki, a sanie pędziły dalej, więc szybko puścił sznur, żeby się od nich uwolnić, ale to nie pomogło, jego mały pojazd nadal był na uwięzi i pędził z prędkością wiatru. Wtedy Kaj głośno zwołał, ale nikt go nie usłyszał, a śnieg sypał i sanie pędziły dalej. Od czasu do czasu podskakiwały, a Kajowi zdawało się, że pokonuje rowy i ogrodzenia. Przestraszył się na serio, chciał odmówić Ojcze nasz, ale pamiętał tylko tabliczkę mnożenia. Płatki śniegu były coraz większe i większe, wreszcie zaczęły przypominać wielkie, białe kury. Wtem odskoczyły na bok, sanie zatrzymały się, i osoba, która nimi powoziła, podniosła się; futro i czapkę miała z czystego śniegu. W saniach stała wyprostowana, wysoka i olśniewająco biała pani, Królowa Śniegu.
- Sporo ujechaliśmy – powiedziała. – Pewnie marzniesz,
otul się moim niedźwiedzim futrem. – Posadziła Kaja w saniach obok siebie i
otuliła go futrem; było mu tak, jakby pogrążył się w śnieżnej zaspie.
- Jeszcze ci zimno? – spytała i pocałowała go w czoło.
Uch! Ten pocałunek był zimniejszy niż lód, przeszył mu serce, które już i tak
było w połowie kawałkiem lodu. Kajowi zdawało się, że umrze, ale tylko przez
chwilę, a potem to nawet pomogło; już nie odczuwał wokół siebie zimna.”
[Hans
Christian Andersen, Królowa śniegu, tłum. B. Sochańska, (w:) Baśnie,
Poznań 2005.]
„Pobiegła przed siebie, jak tylko mogła najszybciej.
Nagle pojawił się cały regiment śnieżnych płatków, ale nie spadły z nieba,
niebo było czyste i jaśniało zorzą polarną; śnieżne płatki mknęły wprost po
ziemi i im bardziej się zbliżały, tym
były większe. Gerda pamiętała, jakie były wielkie i doskonałe, gdy oglądała je
przez szkło powiększające. Ale tutaj wyglądały jakoś inaczej, były ogromne,
przerażające; były żywe i stanowiły forpocztę królowej.”
[Hans
Christian Andersen, Królowa śniegu.]
Odrodzenie. Tu popełniliśmy błąd. Zostaliśmy o dwie minuty
za długo. Lód z ubrania zamienił się w wodę, a mięśnie za bardzo ostygły. Ale
dobrze było wlać w siebie gorącą herbatę i zjeść bułkę w cieple. Suniemy dalej.
Kolejny etap przez Tępy Szczyt (1385) do Słoneczników jest bardzo trudny ze
względu na kopny śnieg uciekający spod butów i niesymetryczną prace kijami na
nachylonym ku północy zboczu. Wieje prosto w lewe ucho, oko. Lewa ręka z kijem
pracuje niżej niż prawa, budując napięcie w ramionach. Żeby nie myśleć, jak
strasznie wolno się przemieszczam, bawię się zamarzniętym okiem. Przymykam i
nie czuję powieki, otwieram i nie widzę świata, tylko rozmazaną biel. Prawe
działa. Idę, walczę, podbiegam, ale wąska ścieżka, nachylenie i silny wiatr,
sprawiają, że tracę równowagę. Kilka razy przechyla mnie w jedną i w drugą
stronę. Napięcia w ciele odzywają się ćmiącym bólem mięśni. Myślę sobie, że
chyba trzeba zweryfikować szalone pomysły Gwintowe i przepisać się ze stu mil
na jakąś przychylniejszą trasę, bo formy boleśnie brak. Od zabawy w „akuku”
przymarzają mi do siebie rzęsy i już oczko w ogóle nie działa temu polarnemu
misiu. Nie odpadło tylko dlatego, że przymarzło. Następnego dnia spojrzę na
świat różowymi oczami. Popękają mi od tego mrozu i wiatru żyłki w obu oczach,
barwiąc białka na różowo. Bardzo optymistycznie!
„Ściany zamku były ze śnieżnych zawiei, a okna i drzwi z
lodowatych wichrów; znajdowało się tam ponad sto komnat, zależnie od tego, jak
zawiał śnieg. Największa rozciągała się na wiele mil, a wszystkie mocno
oświetlała zorza polarna, i były tak wielkie, puste, tak lśniące i lodowato
zimne. Nie odbywały się tam nigdy zabawy, choćby baliki misiów, na których
mógłby sobie zawiewać wiatr, a niedźwiedzie polarne chodziłyby na tylnych
łapach i demonstrowały dobre maniery (…) puste, wielkie i zimne były komnaty
Królowej Śniegu. Zorze polarne rozbłyskiwały z taką regularnością, że można się
było doliczyć, kiedy będą świecić najjaśniej, a kiedy najsłabiej. W środku
pustej, nieskończonej, śnieżnej komnaty było zamarznięte jezioro. Popękało na
tysiące kawałków, a każdy był dokładnie taki sam, jak pozostałe. Było to
prawdziwe arcydzieło. Na środku tego jeziora siadywała Królowa Śniegu, jeśli
była w domu; mawiała wtedy, że siedzi na lustrze rozumu i że rozum to
najlepsze, co istnieje na tym świecie. (…) Kaj tworzył te układanki,
najprzedziwniejsze, była to gra rozumowa, taka lodowa łamigłówka. (…) Jego
figury tworzyły słowa, ale nigdy nie udało mu się ułożyć tego, o które mu
właśnie chodziło: słowa „wieczność”, a Królowa Śniegu powiedziała:
- Jeśli ułożysz mi to słowo, to będziesz panem samego
siebie, podaruję ci cały świat i parę nowych łyżew. – Kaj jednak nie potrafił.”
[Hans
Christian Andersen, Królowa śniegu.]
Wreszcie wydobywamy się na szerszy trakt a Równi pod
Śnieżką. Da się biec! Hurra! Nagle – jakby przywołany moimi myślami – pojawia
się na trasie Marcin, współorganizator GWiNTa i Beata z aparatem i dobrym
słowem. Oznajmiają nam, że Barek Gorczyca jest już na mecie. W połowie trasy z
kryzysem żołądkowym Piotra, który już nie może przełknąć żelu i zaczyna
przebąkiwać, że dalej polecę sobie sama, a on się doczłapie; brzmi to doprawdy
cudownie ;) Pierwsze, co mówię do Marcina, to, żeby mnie przepisał na krótszy
dystans GWiNTa, bo jestem wrakiem. Reaguje spokojnie – najpierw dobiegnij,
odpocznij – mówi – polataj z miesiąc i wtedy podejmij decyzję. W duchu
przyznaję mu rację. Rozstajemy się szybko, bo mięśnie stygną. Biegniemy do Domu Śląskiego, gdzie – mam nadzieję – Piotr zje zupę. Bo jeśli tak, wszystko wróci
do normy. Wiem to. I jest: najlepsza pomidorowa ever! Troska wolontariuszy,
uśmiech Kasi, reaktywacja Piotra. Ruszamy na Śnieżkę!
„- Gerdo! Gdzie tak długo byłaś? A gdzie ja byłem? – I rozejrzał się dokoła. (…) Było to tak wspaniałe, że nawet kawałki lodu dokoła nich tańczyły z radości, a gdy już zmęczone opadły, utworzyły właśnie te litery, o których Królowa Śniegu mówiła, że jeśli Kaj je ułoży, to zostanie panem samego siebie…”[Hans Christian Anderesen, Królowa śniegu.]
„- Gerdo! Gdzie tak długo byłaś? A gdzie ja byłem? – I rozejrzał się dokoła. (…) Było to tak wspaniałe, że nawet kawałki lodu dokoła nich tańczyły z radości, a gdy już zmęczone opadły, utworzyły właśnie te litery, o których Królowa Śniegu mówiła, że jeśli Kaj je ułoży, to zostanie panem samego siebie…”[Hans Christian Anderesen, Królowa śniegu.]
Masakryczne podejście w arktycznym wietrze i tumanach
śniegu. Palce w grubaśnych rękawicach sztywnieją, nie mogę ich zgiąć. Ale
idziemy uparcie. 1602 m.n.p.m. Dziesięć sekund na szczycie i pęd w dół.
Wreszcie! Wreszcie mogę trochę nadrobić moją ślamazarność pod górę. Na zbiegach
odżywam. Ale nogi sztywne. Wpadamy w poślizgi. Przewracamy się. Najpierw Piotr
jedzie na tyłku kilka metrów, potem ja pikuję nosem w śnieg. I wreszcie robi
się wesoło. Lecimy aż do Okraju. Zbiegi na zmęczeniu nie są może najszybsze,
zwężająca się ścieżka też nie ułatwia zadania, ale wreszcie mogę naprawdę biec
i to daje dużo satysfakcji. Ja też późno się rozkręcam. Prawdziwym motywatorem
jest dla mnie zawsze przekroczenie półmetka. To najprzyjemniejszy fragment
biegu. Biegnę przodem, nadaję tempo. Turyści częstują nas gorącą herbatą.
Ośnieżony las, przejrzyste powietrze. Mgłę i chmury zostawiliśmy gdzieś wysoko.
Na przełęczy Okraj trwa narciarski piknik retro. Ponowie w pumpach i kaszkietach, panie w kapeluszach, płaszczach i mufkach jeżdżą na zabytkowych nartach, gra muzyka, leje się grzane piwo, a my pijemy po łyku gorącej herbaty i uciekamy z tego zbyt przyjemnego miejsca na kolejny fragment trasy. Najtrudniejszy.
Na pierwszym zbiegu plączę nogi w ciasnej rynnie ścieżki, kije z rękami utykają mi po bokach, walę się jak kłoda na kolana i dalej na twarz. Szoruję czołem i nosem po zmrożonym śniegu. Nakrywam się nogami. Nieruchomieję. Leżę i czuję naciągnięte pasmo biodrowe. Boli! Powoli podnoszę głowę, plując śniegiem, dotykam twarzy, sprawdzam czy coś zostało. Jest! Nos i oko, zęby na miejscu. Oddycham, z ulgą. Mój niepokój budzi jednak kolor śniegu w miejscu upadku. Przyglądam się bliżej: uff… To tylko smuga makeupu została na leśnej ścieżce :D Piotr patrzy badawczo, nie wie czy może już się śmiać. Mrugam i wybuchamy długim, głośnym śmiechem. Trochę kuśtykając, rozpędzam się znowu, ale uparcie powracające wspomnienia upadku, odbierają mi oddech i każą się co kilkaset metrów dziko śmiać.
Stan wesołości nie trwa jednak aż do mety, bo to właśnie
ten ostatni, 9-kilometrowy odcinek miał się okazać najgorszy. Najpierw długi
zbieg przyjemnie szeroką drogą szutrową do Kowar, a potem długa i męcząca
wspinaczka wokół Wołowej Góry (1033). I kolejny zbieg, który już boli. Nawet
Piotr przestał pytać: „Co tam, Krasnalu?” Podmuch motywacji to pojawienie się
Piotra Hercoga, który wybiegł na trening i wesoło zachęcał do wysiłku, ale
minął wraz z pojawianiem się kolejnego podbiegu, na którym desperacko goniłam
Piotra. Dwa ostatnie niewielkie wzniesienia zmusiły mnie do bluzgów, których
uniknęłam przez całą drogę. Wreszcie, na ostatnim zbiegu na stoku narciarskim,
w samym Karpaczu uwierzyłam, że to wreszcie koniec. Wybiegłam na ulicę,
zobaczyłam i usłyszałam znajomych, piękny doping. Zapomniałam o całym trudzie i
bólu. Zrównałam krok z Piotrem, ręka w rękę. Meta. I mnóstwo znajomych,
uśmiechniętych twarzy. Uściski. Gratulacje. Żuri, Marta, Michał
Matląg, Michał Linkowski, Marcin Koziołek, Gramol, wspaniała Kasia Benedykcińska.
Najlepsi, którzy zaczekali na Karolinę slow motion :) Dziękuję!
„…a Kaj i Gerda szli, a w miarę
jak wędrowali, była coraz piękniejsza wiosna, pełna kwiatów i zieleni, biły
dzwony, a oni rozpoznali wysokie wieże i wielkie miasto. Było to ich miasto. I
poszli prosto do domu babci (…). Lecz kiedy wchodzili przez drzwi, zauważyli,
że są dorosłymi ludźmi. (…)
A babcia siedziała w ciepłym słonku i głośno czytała z
Biblii: A jeśli nie staniecie się jak dzieci,
nie osiągniecie Królestwa Bożego.”
[Hans Christian
Andersen, Królowa śniegu.]
10 godzin, 17 minut. Wydawałoby się, że to… WIECZNOŚĆ. Ale minęło, jak z bicza strzelił. Mnóstwo bodźców, wysiłku, walki z pogodą, sobą, warunkami. Tyle potrzebowałam i z tylu jestem dumna. Jak podsumował mnie Michał: może nie jesteś najszybsza, ale wytrzymała i skuteczna. Fakt. Prawdopodobnie nigdy nie dokonam tylu wspaniałych rzeczy, co Tomek Kowalski, o którym myślałam w pięknych komnatach Królowej Śniegu, ale wyraźnie słyszę wołanie gór i zawsze zrozumiem każdy ludzki na nie odzew. Z górami mi bardzo po drodze, jednak mam w nich własną, trochę symboliczną ścieżkę - liczba startów musi się równać liczbie met i szczęśliwych powrotów do domu. Bo szczęście, dziecięca wręcz radość, to jedyna rzecz na świecie, która się mnoży, kiedy się ją dzieli. Mam nadzieję, że nigdy mnie w górach i w życiu nie opuści...
Człapiąc na kwaterę, pomyślałam, jakie to pokręcone, że
zawsze po ultra, w skrajnym zmęczeniu, czuję taką siłę wewnętrzną, taką
szczęśliwość nieoczywistą, taką pewność siebie, że choćby nie wiem co mi się w
życiu przytrafiło, po prostu sobie poradzę. Że są ludzie, którzy we mnie
wierzą, cieszą się ze mną, rozumieją to dziwne hobby, a nawet decydują się mi w
nim towarzyszyć. Że cudownie odnaleźć i pielęgnować w sobie dziecko, radość,
zachwyt światem. Piotr okazał się równie wspaniałym towarzyszem biegu, co Bartek. To zaszczyt z Wami biegać chłopaki. Dziękuję!
Nie wykonałam żadnego telefonu. Zjadłam 5 żeli, bułkę z
żółtym serem i pomidorówkę. Wypiłam tylko ok. 2 litry płynów, bo trochę rurka od bukłaka zamarzała.
Dziękuję organizatorom i wolontariuszom za gigantyczną pracę, jeszcze większe serce i zaangażowanie w tę piękną przygodę. Był to kawał potężnej, jednak komuś potrzebnej ;) roboty. Dziękuję Bartkowi za pomoc ze sprzętem, słowa
wsparcia i gratulacje po, również reszcie znajomych: kołczowi Marcinowi,
Johnsonowi, Martynie, Michałom, Rutce, Łukaszowi, Małej Oli, Asi i wszystkim,
którzy mnie czytacie i motywujecie sympatycznymi komentarzami i polubieniami.
Strasznie się cieszę, że poznałam tylu ludzi z podobną do mojej, zajawką –
jesteście wszyscy moją inspiracją!
„I siedzieli tak, dorośli, a jednak dzieci, dzieci w
sercach, i było lato, ciepłe cudowne lato.”
[Hans
Christian Andersen, Królowa śniegu.]
Foto: Bikelife, Błażej Łyjak, Jacek Deneka/UltraLovers, Piotr Siliniewicz, Robert Urbaniak, Sportowe Żary, ja.