POWROTY. ŁEMKOWYNA
„-Ale jak można odejść od czegoś i jednocześnie do tego
wrócić?
- Z łatwością –
wyjaśnił kot – Wyobraź sobie kogoś otaczającego świat. Zaczynasz odchodzić od
jednego miejsca i w końcu do niego wracasz.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa
2009)
Zanim zaczniesz czytać, załóż słuchawki na uszy i wejdź w świat moich emocji podczas tej niezwykłej przygody: Sigur Rós - Dauðalogn
Teraz chodź ze mną...
Łemkowyna. Bieg, którego miało nie być. Wykruszyli się wszyscy
zapowiadani kompani. Została ostatnia nadzieja: Bartek – podobny rytm na
Foreście, podobna, niezbyt wygórowana, jesienna forma, podobne wspólne plany
rzeźnickie, należałoby się sprawdzić. Kilka treningów przed - „mordercze
jednostki treningowe” - postanowiliśmy spróbować. Do Chyrowej, malutkiej wsi w
Beskidzie Niskim, jedziemy nieziemsko zatłoczoną i zakorkowaną autostradą.
Byłaby to męka, gdyby nie towarzystwo: Gosia Bartkowa – czołówka krajowa w
amatorskim pływaniu długodystansowym i Martyna – królowa triathlonu. Śmiech,
rozmowy, żarty, późnym wieczorem dojeżdżamy na miejsce. Biuro zawodów już
nieczynne, to będzie krótka noc, bo weryfikacja sprzętu i odbiór pakietów
dopiero rano. Szykujemy ubranie i sprzęt, nie ma czasu na stres, idziemy spać.
Śpię krótko, po dwóch godzinach zaczynam się kręcić, szykować, ubierać.
Przygotowuję owsiankę na śniadanie. Czwarta rano, budzi się reszta. Zbroimy
się, jemy śniadanie, idziemy do biura zawodów. Piąta. Ratownicy dokładnie
sprawdzają sprzęt. Wszystko w porządku, zostaliśmy zweryfikowani, prawdziwe z
nas ultrasy! Można wracać do łóżka – nie spać, ale wyciągnąć się, skupić,
unieść wysoko nogi, które od 7.00 będą pracować na oko, jakieś 11-12 godzin.
Leżę, słucham muzyki i uśmiecham się. To będzie piękny dzień!
Zbiórka na starcie. Znajome twarze: Kasia Benedykcińska,
Grzesiu Łuczko – polecą pięknie. Kilka nieudanych fotek, żartów, życzenia
powodzenia, uściski od Gosi i Martyny. 7.00, odliczone: JAZDA !!! Początek
dziki, za szybko – wszyscy rwą przed siebie jak na dychę. Prrrrrrr!!! Szaleni!
Odcinek do pierwszego punktu w Lubatowej jest dość ciekawy:
spore różnice wysokości, największe błoto. Mozolne wspinanie się, jeszcze w podbiegach
i dzikie szarże na zbiegach. Uwielbiam to. Uwielbiam miękkie lądowanie w
błocie. Kontrolowane poślizgi i te mniej kontrolowane też, bo zabawne,
wyginając ciało w najdziksze pozy, przypominające, że ma się gdzieś głęboko
mięśnie, o których istnieniu nie miało się pojęcia, służące nie tylko do
biegania, ale do trzymania pionu. Gwałtownie rosnąca świadomość ciała. Gęsty
las, liście szeleszczące pod stopami, pierwsze zmęczenie. Zachwycam się
wszystkim w samotności, bo Bartek gdzieś pognał. Może go jeszcze dogonię…
Biegnę i rozpoznaję każdy fragment trasy. Jest inaczej niż w ubiegłym roku,
cieplej, nie ma szronu na Cergowej, ale poza tym nic (!) się nie zmieniło. Te
same głazy, drzewa, wydeptane ścieżki, odcinki błota, kościół-pustelnia w
górach, nawet ci sami parafianie sprzątają teren kościoła w Lubatowej,
dokładnie jak przed rokiem, w ten sam sposób pozdrawiając biegaczy. Mam
olbrzymie i uzasadnione deja vu. Są
plusy – wiem, kiedy będzie pięknie. I minusy – wiem też kiedy będzie bolało…
Na punkcie w Lubatowej odnajduje się Bartek, co sprawia mi
olbrzymią radość, mimo, że lubię biegać sama. Niestety, nie ma zapowiadanych
kanapek, czuję, że na ciastkach i batonach nie pofrunę. No nic, nie ma się co
ociągać, ruszamy na trasę. Malownicze leśne szczyty: Żabia (549), Przedziwna
(552) – Iwonicz-Zdrój rozkrojony niczym tort, szerokim korytem Iwoniczanki.
Warstwowe skały robią na mnie nie mniejsze wrażenie niż przed rokiem. Dalej
Sucha (611), Mogiła (666) i piękny zbieg do Rymanowej-Zdroju, gdzie nieformalny
punkt z żywym dopingiem zorganizował producent lokalnej mineralki. Pijemy po
kubku i pędzimy dalej.
Długi, trudny, bo nudny dość fragment między Działem
(674) a Kopcem (634), następnie długi i boleśnie twardy odcinek asfaltowy do
Puław Górnych, gdzie – wiem to z góry – będzie dobre jedzenie. Nie mylę się. W stacji narciarskiej Kiczera Ski paruje gorąca zupa dyniowa, razem z pieczonymi ziemniaczkami rekompensuje mi braki energetyczne,
a ciepła, życzliwa atmosfera i uśmiech od każdego z wolontariuszy jest
dodatkową strawą dla ducha. Bardzo lubię ten punkt. Podziwiam klasę i
doświadczenie, z jakim pracują ratownicy. Podczas uzupełniania bukłaka zagadują
o samopoczucie, patrzą w oczy. Dyskretnie badają stan zawodników, obserwując
sposób, w jaki stawiają kroki. Oni obserwują biegaczy, ja ich. Bardzo mi się
taki sposób opieki medycznej podoba. Ale szkoda czasu, trzeba ruszać dalej.
Najpierw marsz dla spokoju żołądka, po chwili czuję, że organizm zareagował na
posiłek, zaczynamy biec. Miedzy 40. a 50. kilometrem nabieram wiatru w żagle.
Jest niewymownie pięknie! Wysokie słońce, ciepło, feeria jesiennych kolorów –
żółto-pomarańczowe liście, gładkie pnie drzew, czerwień dzikich jagód w
ciemnozielonym poszyciu.
„Niebo miało barwę czystego błękitu. Koralina widziała
też drzewa, a za nimi zielone wzgórza, które ciągnęły się aż po horyzont,
rozpływając się w fiolecie i szarości. Nigdy wcześniej niebo nie było tak
bardzo niebem, a świat tak bardzo światem. (…) Nic – pomyślała – nie mogłoby
być bardziej interesujące”.
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa
2009)
Biegniemy granią: Skibce (778) – Smokowiska (719). Po lewej
i prawej stronie wzburzone morze złota, to jesienne grądy na wzgórzach po
horyzont. Im dalsze, tym głębiej zanurzone w słonecznej jesiennej mgiełce. To
niewątpliwie ten fragment biegu, kiedy widoki wynagradzają wszystko, każdy krok
i ból, i skurcz. Osiągamy 50. kilometr i nagle lekkim krokiem w skocznych
podbiegach mija nas Bartek Gorczyca na swoim 130. kilometrze. Naprawdę, widząc
go w ruchu, zrozumiałam wszystkie jego osiągnięcia. Chciałabym tak lekko biec
choćby na dychę. Uśmiechać się, rozmawiać, nie gubić rytmu i tempa. Spojrzenie
na zegarek. Wiemy, że patrzymy na zwycięzcę, który zmasakruje rekord trasy 150
km. To nie koniec niespodzianek.
Na Wilczych Budach (759) wita nas najbardziej
klimatyczny punkt odcinka. Nastawiony na biegaczy 150-tki, ale życzliwy dla
wszystkich. Dwa namioty, ognisko, herbata z cytryną z metalowego dzbanka,
gotowana na ogniu. I kolejne dwa słoneczne uśmiechy ludzi, którym się chce. Z
żalem żegnamy to ciepłe miejsce i z zapachem ogniska w nosie biegniemy dalej. Wkrótce
Tokarnia (778), a za nią – nastawiam Bartka – najbardziej epicki, prawie
3-kilometrowy zbieg trasy. Rzucam tylko: „Kto hamuje, ten przegrywa!” I
puszczam się w dół. Zbiegając, nigdy nie patrzę bezpośrednio pod nogi, tylko
kilka metrów dalej, oceniam i planuję trajektorię lotu. Nogi posłusznie stosują
się do rzucanych z wyprzedzeniem poleceń. Osiągam ten stan, kiedy wiem, że
biegnę za szybko, zaczynam się trochę niepokoić, czy nogi nadążą. Nadążają.
Bartek dzielnie siedzi mi na ogonie. Nie lubi takich zbiegów, ale pilnuje,
żebym mu za daleko nie uciekła. Pod górę jest odwrotnie. Idzie mocno, na
doświadczeniu i treningu wysokogórskim, wtedy to moja ambicja zmusza mnie do
większego wysiłku, żeby mi za daleko nie odskoczył. Ale teraz zbiegamy, mijamy
ok. 30 osób. Pod koniec tego odcinka mało kto wytrzymuje to tempo,
przyspieszenie i nacisk grawitacji. Większość mocno hamuje, obciążając,
zmęczone przecież podejściami, uda. Tak się nie robi, ja tak nie robię. Na dole, na punkcie w
Przybyszowie witają nas oklaskami. Wpadamy z impetem. Pijemy colę, jemy jakieś
ciastka, orzeszki, ruszamy dalej. Nie potrzebujeę długiego odpoczynku, chwila
marszu na podejściu pod Spaloną Górę (682) i znowu bieg.
Ostatni 15-kilometrowy
odcinek, większość zawodników słabnie, ja się rozpędzam. Czuję jakąś dziwną
moc. Mocne, szybkie podejścia, dzikie zbiegi. Jestem szczęśliwa. Zmęczona, ale
w swoim żywiole, znowu wyprzedzamy dziesiątki osób. Niektórzy próbują walczyć.
Lubię te zrywy, przeskakiwanie o pozycję. Pozwalam się wyprzedzać, ale siedzę
na ogonie, wiem, że stać mnie na więcej, ale prowadzę jeszcze grę
psychologiczną, zabiegam cię – myślę sobie – a kiedy osłabniesz w walce o
utrzymanie tych dwóch metrów przede mną, wykorzystam to bezwzględnie i z
uprzejmym „przepraszam” zniknę ci w gęstwinie drzew. Ha! Bawię się! Jest
idealnie! Jakoś tak szybko mija mi ten odcinek, zupełnie inaczej niż rok temu.
Na ostatniej otwartej połoninie, kombinuję coś przy plecaku, wpadam w poślizg i
rozjeżdżam się z przyklękiem i podporem w błotnej mazi. No, musiała być gleba!
Musiała! Dla zasady i podtrzymania dobrej opinii o tym biegu. Taka piękna
poniewierka! Nie ma co zwalniać, prujemy na ostatni zbieg. To już jest naprawdę
desperacki akt, wycinamy jeszcze kilkanaście osób. Wypadamy z lasu do Komańczy.
Nienawistny, płaski asfalt. Szybki marsz dla złapania oddechu. Tak szybki, że
idąc wyprzedzamy kilka „biegnących” osób.
Wyrównujemy oddech na kozacki finisz.
Trzymając się za ręce, wbiegamy na metę przy głośnym aplauzie Gosi i Martyny. 10
godzin, 45 minut. Nie wierzyłam, że po takim sezonie zrobię to w tym czasie!
Tylko pół godziny gorzej niż w zeszłym roku, przy dość wyraźnym odpuszczeniu
początku i walce o utrzymanie stałego ruchu w przód. Hmmm… Trzeba to
przemyśleć, ale jeszcze nie teraz. Teraz uściski, medale, zdjęcia, ciepło
ogniska, meldunkowe telefony do najbliższych, posiłek. Pogaduchy z szybszymi
znajomymi: Kuba Krause opowiada o sukcesie Grzesia Łuczko, w takich chwilach
radości zapominam, że sama biegłam. Jakie dobre wieści! Cieszę się.
Jestem zmęczona. Bardzo przyjemnie zmęczona. Uda twarde,
stopy mrowią, mięśnie brzucha mocnym pancerzem trzymają rozkołysane całym
dniem bujania wnętrzności, płuca wracają do normalnych rozmiarów, krew zwalnia,
serce na jałowym biegu. Oczy pod powiekami szukają wytchnienia po jesiennym
kalejdoskopie barw, kształtów i faktur rzeczywistości, na skórze białą solą
krystalizuje się pot. Wracam do siebie stałej. Tak mocno czuję, że żyję. Uwielbiam
ten trud. Kocham ten stan.
„Nic się nie zmieni. Wrócisz do domu i znowu się będziesz
nudzić, rodzice cie będą ignorować, nikt nie będzie cię słuchał, nie tak
naprawdę. Jesteś zbyt bystra i zbyt cicha, by mogli cię zrozumieć. Nie potrafią
nawet zapamiętać twojego imienia.
- Zostań tu z nami (…) My będziemy cie słuchać, bawić się
z tobą, śmiać. Twoja druga matka stworzy nowe światy, które będziesz mogła
badać, i każdej nocy, gdy skończysz, zniszczy je, robiąc miejsce kolejnym.
Każdy dzień będzie lepszy, jaśniejszy niż poprzedni. Pamiętasz swoje zabawki? A
teraz wyobraź sobie taki świat, stworzony wyłącznie dla ciebie.
- Czy będą w nim szare mokre dni, kiedy sama nie wiem, co
ze sobą począć, nie mam nic do czytania i oglądania, nie mogę nigdzie pójść i
czas wlecze się okropnie? – spytała Koralina.
Ukryty w cieniu człowiek odparł: - Nigdy!
- A paskudne obiady, zrobione według przepisów, z
czosnkiem, estragonem i fasolką szparagową?
- Każdy posiłek będzie prawdziwa ucztą – wyszeptał głos
spod kapelusza starca – Będziesz mogła napawać się wszystkim, co lubisz najbardziej.
- A czy dostanę jaskrawozielone rękawiczki i żółte
kalosze w kształcie żab?
- Żab, kaczek,
nosorożców, ośmiornic, czego tylko zapragniesz. Każdego ranka będzie czekał na
ciebie nowy świat. Jeśli tu zostaniesz, damy ci wszystko, czego tylko chcesz.
Koralina westchnęła.
- Ty naprawdę nie rozumiesz, prawda? – rzekła – Ja wcale
nie chcę wszystkiego, czego pragnę. Nikt tego nie chce. Nie tak naprawdę. Co to
za zabawa dostawać wszystko, o czym się
marzy tak po prostu? Wtedy to nic nie znaczy. Zupełnie nic.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa
2009)
Zostań jeszcze chwilę, wsłuchaj się w smyczek na strunach elektrycznej gitary i ten hipnotyzujący rytm: Sigur Rós - Varúð
Wracamy w absolutnej ciemności, gęstej jeszcze mgłą,
wyłażącą kłębami z pobocza, z lasu. Na uszach gra mi Sigur Ros, Róża Zwycięstwa z dalekiej Islandii, tak bardzo tu jednak na miejscu. W ten sposób dyskretnie świętuję moje osobiste zwycięstwo nad opornym ciałem i duchem. W świetle reflektorów istnieje tylko wąski
kawałek drogi i dzikie zwierzęta. Ruchliwy lis i spotkanie wieczoru – olbrzymi
jeleń z imponującym porożem, stojący przy drodze, czarne błyszczące oczy,
nieruchomy. Lekko horrorystycznie. Na szczęście unosi się dumą, odwraca i godnie
odchodzi w las. Jedziemy dalej. Do tymczasowego domu, do Chyrowej, do ciepłej
wody i wygodnego łóżka. Do prostych szczęść. Na zmęczeniu śpię jeszcze gorzej
niż na podnieceniu. Rano, po jajecznicy, która smakuje tak dobrze tylko kilka
razy w roku, z domowym chlebem od naszej gospodyni w bagażniku, wracamy do
Poznania. Drogi nie pamiętam. Większość przespałam. Puściło. Tak się cieszę, że
jednak to zrobiłam. Łemkowyna to szczególny bieg dla mnie. Dużo ustawia na zimę
i przyszły sezon. Dotarliśmy się z Bartkiem. Można myśleć o Rzeźniku i… ach!
Czy mówić to głośno? Czy marzyć tylko o 150 km wśród zimnych łemkowskich duchów w przyszłym
roku?
Co mi dają góry?! Dlaczego tu wracam? To zupełnie inny stan
skupienia. Kiedy biegam w górach zamyka się nade mną jakaś sfera, jestem w
innym świecie, na innej planecie. Zrywam łączność ze światem codziennym,
ruchliwym, znanym, ze stanu permanentnej kontroli przechodzę na autopilota.
Reaguję instynktownie na przyrodę, pogodę, własny organizm. Nie czuję presji,
umiem słuchać i słyszeć siebie. Świadoma część rozumu ogarnia pojęcia głodu,
zimna, pragnienia, zmęczenia, tempa, czasu, trasy. Nieświadoma płynie w
doskonałej łączności z naturą. Opuszczam je z trudem i żalem, ale jednocześnie
z radością, że wracam do chaosu, w którym za nimi zatęsknię, by kolejny raz
powrócić do gór takich samych, a jednak innych, bo zmienię się ja sama i moje
ich postrzeganie.
„Czasami, gdy Koralina marzyła, że bada Arktykę, puszczę
Amazonki czy najczarniejszą Afrykę, zdarzało jej się zapomnieć kim jest.
Dopiero, gdy ktoś potrząsnął nią bądź wymówił jej imię, powracała z odległości
miliona mil i w ułamku sekundy musiała sobie przypomnieć, kim jest, jak się
nazywa i co to za miejsce.”
(Neil Gaiman, Koralina, tłum. Paulina Braiter, Warszawa
2009)
Taka rozkmina…